To, co w tym regionie jest pewne, to eskalacja istniejących konfliktów.
Rok temu, również na łamach „Gazety SGH. Insight”, pisałam, że Bliski Wschód i Afryka Północna są przewidywalne w swojej nieprzewidywalności. A zatem to, co w tym regionie jest pewne, to eskalacja istniejących konfliktów i wybuchy coraz to nowszych między nowymi (a czasami i starymi) aktorami. Analizując współczesną sytuację na Bliskim Wschodzie i w Afryce Północnej, mogłoby się wydawać, że region ten powoli się uspokaja, a siła konfliktów maleje. Błędne byłoby jednak założenie, że oto siły biorące udział w tych różnych sporach – od protestów i demonstracji po konflikty i wojny, tak domowe, jak i per procura – poszły po rozum do głowy, usiadły do wspólnego stołu i porozumiały się. Zadziałał raczej inny, prozaiczny czynnik: zmęczenie. Wszak region znajduje się w stanie destabilizacji od niemalże dziewięciu lat, czyli od wybuchu masowych protestów w regionie określanych jako tzw. Arabska Wiosna Ludów.
Niekończący się zmierzch samozwańczego kalifatu
Rok 2019 był kolejnym, który miał przypieczętować upadek tzw. Państwa Islamskiego roszczącego sobie prawo do bycia kalifatem – państwem, które miało być wzorcową teokracją, a docelowo domem dla wszystkich muzułmanów, a stało się najokrutniejszym wypaczeniem muzułmańskiej religii. Teoretycznie ostatnie przyczółki samozwańczego kalifatu zostały pokonane, a w październiku 2019 r. lider tej organizacji, Abu Bakr al-Baghdadi, zlikwidowany – tym razem ostatecznie (śmierć Al-Baghdadiego ogłaszano przecież już wcześniej).
Symptomatyczne było to, że choć środki masowego przekazu na siłę starały się znaleźć paralele pomiędzy śmiercią Al-Baghdadiego i Usamy Ibn Ladina ta pierwsza w zasadzie przeszła bez większego echa. Najbardziej starał się ją wypromować amerykański prezydent Donald Trump w swoim dość specyficznym przemówieniu, w którym szczegóły śmierci lidera ISIS przeplatały się z amerykańskimi interesami energetycznymi w regionie. O ile można porównywać obie organizacje – Al-Ka’idę i ISIS – trudno zrobić to samo w przypadku śmierci obu liderów. Zabicie Ibn Ladina było przypieczętowaniem końca pewnej epoki Al-Ka’idy (choć nie samej organizacji). Zlikwidowanie Al-Baghdadiego w sytuacji, gdy samozwańczy kalifat przestał stanowić realne zagrożenie na terytorium Syrii i Iraku, w zasadzie niewiele zmieniło, bo to nie ISIS jest teraz głównym graczem.
Siły samozwańczego kalifatu zostały w zasadzie formalnie pokonane. Wojska Stanów Zjednoczonych wycofały się z terenu Syrii. Do akcji wkroczyła Turcja, atakując siły kurdyjskie na terenie Syrii, które z kolei porozumiały się z rządem Baszszara al-Asada. Wojna nadal się toczy, tyle że pomiędzy graczami drugiego planu. Miejsce wielkich mocarstw – Rosji i Stanów Zjednoczonych – które walczyły o swoje interesy, zajęli znacznie słabsi gracze: potęga regionalna – Turcja, państwo w zasadzie upadłe – Syria oraz waleczni Kurdowie, którzy pozostawieni samym sobie skazani są na porażkę. Konflikt w Syrii stał się w dużej mierze bezpański i będzie się pewnie jeszcze tlił, ale – o ile nie przypomną sobie o nim wielcy gracze na arenie międzynarodowej (być może będzie to wtedy, gdy przyjdzie Syrię odbudowywać i pojawią się możliwości zdobycia lukratywnych kontraktów) – najpewniej zniknie z pierwszego planu.
Pojedynek tytanów
Trwa spięcie na linii Arabia Saudyjska – Iran. Kilkakrotnie wydawało się, że spięcie może mieć konsekwencje idące dalej aniżeli wymiana gróźb i sankcje ekonomiczne wobec Iranu, jednak tak się nie stało. Obie strony wzajemnie wystawiają na próbę swoje nerwy i umiejętności retoryczne. W repertuarze akcji, które obserwowaliśmy, było przejęcie statków z ropą naftową, zestrzelenie drona (amerykańskiego), atak na rafinerię, jak również amerykańskie ćwiczenia na Morzu Arabskim. Czasami w pojedynek zaangażowane były bezpośrednio oba blisko-
wschodnie państwa (choć zazwyczaj nie przyznawały się formalnie do tych aktów wrogości), czasami zaś dodatkowo Stany Zjednoczone Ameryki. Nietrudno przy tym wskazać, po czyjej stronie są Amerykanie.
Po ośmiu latach społecznych protestów, wyniszczających wojen, masowych przesiedleń i migracji oraz panoszenia się ugrupowań dżihadystycznych wydaje się, że następuje powolna i stopniowa stabilizacja. Strefy wpływów zostają ustalone, linie podziału wytyczone, a konflikty nadal się tlą, ale już bez impetu. Taka stabilizacja jednak nie cieszy, ponieważ niewiele problemów udało się faktycznie rozwiązać. To raczej zmęczenie i znużenie wzięły górę.
I w tym wypadku nie należy raczej spodziewać się eskalacji, która doprowadziłaby do otwartego konfliktu pomiędzy Iranem a Arabią Saudyjską. Było już ku temu naprawdę wiele sposobności, jednak obie strony do perfekcji opanowały zarówno drażnienie przeciwnika, jak również trzymanie nerwów na wodzy. Wrogość między oboma państwami nie jest nowością – już wcześniej rywalizowały o prymat w regionie, dawały o sobie znać także animozje: między sunnitami a szyitami, między wywodzącymi się z koczowniczych plemion Arabami a Persami, którzy uważają się za kolebkę cywilizacji, czy między beniaminkami Stanów Zjednoczonych a państwem, które od czasów rewolucji muzułmańskiej z 1979 r. ma z USA na pieńku.
Ani Arabia Saudyjska, ani Iran nie są zainteresowane przejściem do fazy otwartego konfliktu. Mają zbyt wiele do stracenia. Trudno również wyobrazić sobie zmasowaną akcję zbrojną wymierzoną w jedno z tych państw, nawet gdyby miał to być znielubiony (choć tak naprawdę myślę, że niezrozumiany) Iran. To nie jest Irak, który można było tak po prostu najechać (zresztą do dziś widzimy, jakie to przyniosło skutki), ani Syria, w której toczy się niechciana przez nikogo wojna, tylko państwo o 80 mln mieszkańców, dużym potencjale wojskowym i silnej ideologii, która z pewnością zostanie wykorzystana do boju. Ponadto Iran jest państwem nieprzewidywalnym, a od jego losów zależy sytuacja na światowym rynku energetycznym. Choć od globalnego kryzysu naftowego minęły prawie cztery dekady, nikt nadal nie wymyślił sensownego alternatywnego źródła pozyskiwania energii, za to wciąż sporo osób pamięta, co ten kryzys oznaczał dla gospodarki światowej.
Społeczne niepokoje, które coraz mniej niepokoją
W innych częściach Bliskiego Wschodu i Afryki Północnej rok 2019 przyniósł społeczne protesty, demonstracje i niepokoje. Miały one podłoże tak polityczne, jak i ekonomiczne. Tym, co je łączyło, były znużenie społeczeństw obecną sytuacją i dążenie do zmiany.
Już w grudniu 2018 r. rozpoczęły się demonstracje w Sudanie, w efekcie których obalono prezydenta Umara al-Baszira, jednak sytuacja w tym kraju jest nadal niespokojna. W marcu 2019 r. rozpoczęły się protesty w Algierii, których celem było niedopuszczenie do reelekcji prezydenta Abd al-Aziza Butafliki (zdawał się on odwiecznie piastować ten urząd). I w tym wypadku protestujący pozornie wygrali – po 20 latach Butaflika ustąpił, jednak nie przyniosło to uspokojenia nastrojów społecznych, kolejne bowiem wybory zaplanowane na grudzień budzą spore wątpliwości. W obu przypadkach nie należy się raczej spodziewać eskalacji protestów. To, co było najbardziej istotne i znaczące, zostało osiągnięte – dotychczas sprawujący władzę ustąpili. Nie oznacza to jednak, że doszło do zmiany systemu. Walka o system okazała się znacznie trudniejsza niż walka ze znielubionym dyktatorem. Jest jednak zdecydowanie mniej spektakularna. Na razie wydaje się, że zarówno protestujący Algierczycy, jak i Sudańczycy osiągnęli szczyt tego, co mogli. I tak udało im się bardziej niż Egipcjanom, którzy zmobilizowali się raptem do dwutygodniowego protestu przeciw autorytarnym rządom Abd al-Fattaha as-Sisiego.
Innego rodzaju protesty ogarnęły dwa kolejne państwa – Irak i Liban. Tym razem obok polityki na pierwszy plan wybiły się sprawy ekonomiczne. Irakijczycy protestują przeciw korupcji, niewydolności sektora publicznego oraz wysokiej stopie bezrobocia. Liban z kolei nie jest w stanie radzić sobie z utrzymywaniem na swoim terenie tak dużej liczby uchodźców z Syrii (ok. 1,5 mln na 6 mln mieszkańców, co jest najwyższym wskaźnikiem liczby uchodźców per capita na świecie). Rząd zdecydował się zatem podwyższyć podatki, a Libańczycy wyszli na ulice. W obu tych przypadkach protesty będą trwały, trudno jednak oczekiwać, że przełożą się na zasadnicze zmiany. Nie ma ich bowiem jak zrobić, a ściślej – nie ma za co. Irak nie otrząsnął się jeszcze na dobre z amerykańskiej wojny, wkrótce po której nastał czas samozwańczego kalifatu. Z kolei Liban pozostawiony jest z problemem uchodźców w gruncie rzeczy sam sobie – wsparcie międzynarodowe jest, ale topnieje z każdym rokiem; wszak ile można inwestować w konflikt, który wydaje się nie mieć końca. Nawet jeżeli dojdzie zatem do zmian politycznych, nowi rządzący staną przed tym samym problemem: brakiem środków. I być może również z tego powodu nie są to protesty, które będą przykuwać uwagę świata – a nuż będzie wypadało się w nie zaangażować.
Jest jeszcze jeden konflikt, o którym należałoby chociażby wspomnieć przez wzgląd na jedną ze stron, już od jakiegoś czasu nazywaną stroną chyba wyłącznie przez zaszłość historyczną. Chodzi o Palestyńczyków. Ich sprawa nadal nie została rozwiązana, jednak wydaje się, że na ten moment ustanowienie państwa palestyńskiego jest poza zasięgiem czyjejkolwiek politycznej wyobraźni. Jednoznacznym wygranym okazał się Izrael. Paradoksalnie – i to przekłada się na uspokojenie sytuacji w regionie – pokonany nie ma prawa głosu ani siły czy środków do walki o swoje państwo.
***
Wszystko to pokazuje, jak bardzo pozorny i ułomny jest bliskowschodni spokój. Po zrywie tzw. Arabskiej Wiosny Ludów w 2011 r. i latach eskalacji przyszedł czas znużenia. Problemy leżące u podstaw lokalnych i regionalnych konfliktów nie zostały rozwiązane. Patrząc na to z perspektywy niemal dekady, można się tylko zastanawiać, czy kiedykolwiek to się stanie, skoro przez tyle czasu nie wyszło. Być może potrzebny jest kolejny zryw, jednak – biorąc pod uwagę obecną sytuację – prędko do niego nie dojdzie.
SZUKASZ WIĘCEJ PODOBNYCH ARTYKUŁÓW?
Artykuł jest częścią wydania specjalnego Gazety SGH (352) Insight 2019.