Stanisław Wojciechowski (1869–1953)
Rewolwer pojawił się dość wcześnie w życiu Stanisława Wojciechowskiego, w jego wspomnieniach – we wczesnej młodości. Był wówczas studentem Uniwersytetu Warszawskiego, a ściślej rzecz ujmując – cesarskiego uniwersytetu rosyjskiego w Warszawie. Poza studiami zajmował się działalnością samokształceniową wśród robotników. Wynajmował pokój przy ulicy Książęcej, z samodzielnym wejściem z klatki schodowej. Pewnego dnia 1891 r. padł ofiarą złodzieja, który skradł mu walizkę z bielizną. Nie ma w tym nic dziwnego – i walizka, i bielizna stanowiły w owych czasach pewną wartość, łatwo zbywalną w naręcznym handlu lub na bazarze. Wytwarzano bowiem niewiele towarów, za to dobrej jakości, służących ich użytkownikom przez wiele lat. Problem polegał jednak na tym, że w owej walizce znajdowały się również hektograf i rewolwer. Schowanie hektografu, czyli prostej konstrukcji urządzenia do powielania, można jeszcze zrozumieć, gdyż działalności samokształceniowej musiało towarzyszyć wydawanie pewnych publikacji poza zasięgiem carskiej cenzury. Ale po co rewolwer? Tym bardziej że wcześniej Wojciechowski nic nie mówił o jakiejkolwiek walce zbrojnej. Młody student podjął natychmiastową decyzję. Błyskawicznie ulotnił się z dotychczas zajmowanego lokalu, ewakuując się na ulicę Hortensji, gdzie w jednej z kamienic znalazł na piątym piętrze bezpieczny pokój – „bezpieczny”, ponieważ wszystkie inne zajmowali podobni mu studenci, a służba była pewna (tak się tym studentom wówczas wydawało).
Pomimo to atmosfera wokół młodego Wojciechowskiego zaczęła się zagęszczać. Zdecydował się na ucieczkę za granicę. Przez Szwajcarię i Francję dotarł już w 1892 r. do Londynu. Od tej pory przebywał w tym mieście wielokrotnie. Aby znaleźć jakieś źródło utrzymania, nauczył się zecerstwa, czyli żmudnego składania tekstów do druku i to w różnych językach, a ponieważ wyniósł ich znajomość jeszcze ze szkoły średniej, więc zarabiał całkiem dobrze. Najważniejsza jednak stała się dla niego walka o obalenie caratu i odzyskanie przez Polskę niepodległości. Okazja nadarzyła się wraz z wybuchem wojny rosyjsko-japońskiej w 1904 r. Wtedy oficerowie wywiadu japońskiego rezydujący w Londynie zaczęli zaopatrywać Organizację Bojową Polskiej Partii Socjalistycznej, działającą w Królestwie Polskim, czyli w zaborze rosyjskim. Wojciechowski odbierał od nich pieniądze i kupował za nie broń (mauzery ze składaną kolbą i rewolwery Savage) w wielkim mieście nad Tamizą, a następnie wysyłał je drogą morską do Hamburga, skąd ostatecznie trafiały na miejsce przeznaczenia w Warszawie, Łodzi i innych miastach objętych rewolucyjnym wrzeniem. Rewolwery świetnie nadają się do prowadzenia walki w miastach. Są stosunkowo małe, niezawodne, prostej konstrukcji, nie wymagają (tak jak pistolety) starannego czyszczenia, a i kaliber mają odpowiedni. W razie oddania celnego strzału przeciwnik nie ma szans. Do dziś używają ich policje wielu państw. Po prostu jest to piękna broń w rękach prawdziwych dam i dżentelmenów, którzy umieją się nią posługiwać.
Najbardziej chyba dramatyczny moment przypadł na dzień 12 maja 1926 r. Stanisław Wojciechowski, prezydent Rzeczpospolitej Polskiej, pełniący swój urząd od ponad czterech lat, spotkał się wtedy na moście Poniatowskiego ze swym dawnym towarzyszem z PPS, z którym swego czasu robił rewolucję 1905 r., tyle że tym razem stanęli po przeciwnych stronach barykady. Wojciechowski reprezentował legalną władzę, a Józef Piłsudski (1867–1935) stał na czele zrewoltowanych oddziałów, które nadciągały do stolicy od strony Pragi. Marszałek liczył na to, że prezydent dobrowolnie odda władzę, ale się przeliczył. Wojciechowski powiedział „nie” i panowie się rozeszli. Piłsudski miał to w obecności prezydenta jakoś brzydko skomentować.
W rezultacie w Warszawie wybuchły trzydniowe walki, które przeszły do historii pod nazwą „zamachu majowego 1926 r.”. W ich wyniku Wojciechowski został zmuszony do rezygnacji z prezydentury. Jego kariera polityczna dobiegła końca, natomiast rozpoczęła się na dobre praca naukowa.
Jako polityk Wojciechowski wykazywał się nieraz twardością charakteru. U progu niepodległości, na stanowisku ministra spraw wewnętrznych w latach 1919–1920, pragnął przeforsować godzinę policyjną obowiązującą w stolicy od 22.00. Czerpał przy tym ze swych szwajcarskich i angielskich doświadczeń. Pisał więc „Ten szwajcarski zwyczaj, przestrzegany również w Anglii, wczesnego zamykania knajp i pilnowania ciszy nocnej, bardzo mi się spodobał: nazajutrz wszyscy idą do pracy wypoczęci i wyspani, nie ma «poniedziałkowania». W 1919 r., jako minister spraw wewnętrznych, chciałem ten zwyczaj wprowadzić w Warszawie, ale się nie udało. Za dużo jest u nas próżniaków lubiących się bawić po nocach. Znaleźli protektorów, którzy orzekli, że takie zarządzenie powiększa bezrobocie personelu restauracyjnego. Dobrobyt knajp i dancingów w Warszawie okazał się ważniejszy niż ochrona nerwów i spoczynku ludzi pracy. Chętnie importujemy z Zachodu różne plugastwa, ale jego dobre obyczaje mało znajdują u nas naśladowców” (S. Wojciechowski, Wspomnienia, orędzia, artykuły, wstęp, wybór fragmentów wspomnień, przemówień, orędzi, relacji i artykułów M. Groń-Drozdowska, M.M. Drozdowski, Wydawnictwo Bellona, Warszawa 1995). To ostanie zdanie do dziś zachowało szczególną aktualność.
Po zabójstwie pierwszego prezydenta odrodzonej Rzeczpospolitej, Gabriela Narutowicza (1865–1922), drugim został wybrany właśnie Stanisław Wojciechowski. Zabójcę Narutowicza, artystę malarza Eligiusza Niewiadomskiego (1869–1923), sąd skazał na karę śmierci. Nowy prezydent nie skorzystał z przysługującego mu prawa łaski. Wyrok wykonano.
Wojciechowski wykładał w WSH/SGH w latach 1920–1939, z krótką przerwą w latach 1923–1926, gdy akurat był prezydentem Rzeczpospolitej Polskiej. Specjalizował się w badaniu historii spółdzielczości i popularyzowaniu ruchu spółdzielczego. W okresie międzywojennym wykładał również w Szkole Głównej Gospodarstwa Wiejskiego.
---------------------------------------
Proponowana trasa wycieczkowa to krótki spacer spod SGH (dwa przystanki tramwajowe w kierunku Śródmieścia) na kolonię Staszica, gdzie przy ulicy Langiewicza 15 miał swoją luksusową willę prezydent Stanisław Wojciechowski. Wprawdzie willa w pierwotnym kształcie już nie istnieje, ale pobliskie domy zachowały, na szczęście, wiele ze swojego dawnego wyglądu. Był to styl dworkowy, nawiązujący tradycją do starych pałaców i dworów – domy proste, proporcjonalne, nakryte spadzistymi dachami, ozdobione obowiązkowo kolumnami. Mamy więc pałace i dwory w środku miasta, choć wtedy, w latach dwudziestych ubiegłego wieku, były to jeszcze peryferie, ale stolica rozwijała się. W sąsiedztwie prezydenta mieszkali architekci, przemysłowcy, uczeni. Najbliższą przecznicę nazwano bardzo adekwatnie – to wprawdzie cicha, nastrojowa uliczka, ale prezydencka! „Niektóre nazwiska i dziś [przyp. P.T.] coś znaczą, inne utrwaliły się tylko na kartach ksiąg hipotecznych, przesłonięte w późniejszych latach o nowych właścicieli”, napisał znany varsavianista (J. Kasprzycki, Korzenie miasta. Warszawskie pożegnania, t. IV. Mokotów i Ochota, Wydawnictwo VEDA, Warszawa 2004, s. 229). Cóż, czasy się zmieniają. Jednak choć na chwilę możemy zatopić się w tej wielkomiejskiej oazie ciszy i spokoju, próbując przywołać atmosferę dawnych lat. Ciekawe, czy się nam to uda?
DR Paweł Tanewski, starszy kustosz dyplomowany, Biblioteka SGH
The proposed itinerary is a short walk from the SGH campus (two tramway stops in Śródmieście direction) toward Kolonia Staszica residential district, where, at 15 Langiewicza Street, President Stanisław Wojciechowski had his luxurious mansion. Albeit the mansion in its original shape no longer exists, the nearby houses have fortunately preserved much of their original appearance. The latter was the manorial style, tapping into the tradition of old palaces and manor houses — simple, proportional houses with sloping roofs and, as a requisite, decorated with columns at the front. So, we have palaces and manor houses in the middle of the city; back then, in the twenties of the last century, these were the peripheries, though the capital was developing. The President’s neighbours were architects, captains of industry and men of science. The closest cross-street was aptly named — though quiet and romantic, it is truly presidential — Prezydencka! ‘Some names mean something even today, others are preserved only in land records, eclipsed in later years by new owners,’ wrote a famous varsavianist (J. Kasprzycki, Korzenie miasta. Warszawskie pożegnania, vol. IV. Mokotów i Ochota, Wydawnictwo VEDA, Warszawa 2004, p. 229). Well, times change. Still, we can submerge ourselves in this urban oasis of quiet and peace, trying to recall the atmosphere of the olden days, can’t we?