Lang – zawodowiec

Czesław Lang w roli dyrektora wyścigu podczas 79. Tour de Pologne UCI WorldTour. FOT. SZYMON GRUCHALSKI/LANG TEAM

Rozmowa z laureatem Nagrody Gospodarczej SGH 2023, medalistą mistrzostw świata, wicemistrzem olimpijskim z Moskwy (1980) w kolarstwie szosowym, przedsiębiorcą, organizatorem Tour de Pologne – Czesławem Langiem

Magdalena Bryk: Pana życie od najmłodszych lat było związane z rowerem. Czy miał Pan kiedykolwiek jakiś plan awaryjny? Co gdyby nie kolarstwo?
Czesław Lang: Gdyby nie kolarstwo, chciałem być leśnikiem i to chyba najbardziej, ale też mógłbym być stolarzem. Nawet teraz mam swoją małą stolarnię – bardzo to lubię, lubię zapach drewna, pracę w drewnie. To jest takie prawdziwe, to jest taka dobra energia i to mnie zawsze „kręciło”. Byłem przygotowany do pójścia do technikum leśniczego, bo kocham naturę, kocham lasy. Mógłbym żyć w lesie i w ogóle z niego nie wychodzić.

Ale rozumiem, że nie żałował Pan tej decyzji nawet podczas ciężkich treningów zimą w śniegu czy w ulewie?
Nie, zdecydowanie nie. To była piękna przygoda. Kolarstwo to jest taki sport dla gladiatorów. Dużo ludzi zaczęło teraz jeździć na rowerach. Przejeżdżają po 200 km i tak się wydaje – co to jest przejechać te 200 km. Ale zupełnie co innego jest przejechać na rowerze, a zupełnie co innego jest się ścigać na rowerze. Ja zawsze podaję taki przykład – na strzelnicę mogą pójść wszyscy i sobie postrzelać do tarcz, ale nie każdy ubierze kamizelkę kuloodporną, weźmie granaty i broń i pójdzie na pierwszą linię frontu. I to jest ta różnica między jeżdżeniem na rowerze nawet długich dystansów i nawet bardzo szybko a ściganiem się. To jest zupełnie inna bajka, inna mentalność, inna adrenalina.

A co Pan uważa za swój największy sukces sportowy? Medal olimpijski?
Zdecydowanie tak, medal olimpijski zostaje na całe życie. Naukowcy mają tytuł doktora, profesora, a ja mam tytuł nie tylko olimpijczyka, ale wicemistrza olimpijskiego. On już na zawsze ze mną będzie i to jest bardzo cenne.

W 1980 r. w Moskwie zdobył Pan nie tylko medal, ale dostał Pan też obietnicę wyjazdu na Zachód i tak trafił Pan do Włoch. Co było najdziwniejsze dla Pana w zawodowym kolarstwie, ale też we włoskim podejściu do życia?
To był inny świat. Wszystko było inaczej zorganizowane, wszyscy mieli jednakowe koszulki, jednakowy sprzęt, rowery, buty – o nic nie trzeba było się martwić. Poza tym Włosi mieli też inny sposób odżywiania się – śródziemnomorski, czyli dużo węglowodanów.

Nie było bigosu przed startem?
Tak, nie było bigosu (śmiech). No, i też inne ściganie się, bo wcześniej dystanse były krótsze, maksymalnie 180 km, a tam po 280–290 km, czyli trzeba było się przystosować mentalnie, żeby spędzać tyle godzin na rowerze. To naprawdę była ciężka praca. Jako kolarz, który zwyciężał, w grupie zawodowej musiałem mentalnie zostawić swoje ego i szukać sobie innego miejsca w drużynie, bo jeździło się dla kapitana i „na kapitana”. Był capitano Moser czy capitano Saronni i na podstawie ich wyników, a nie naszych, menedżerowie zespołu zdobywali kontrakty sponsorskie. To oznaczało pieniądze dla nas wszystkich.

Co Pan mówi ludziom, którzy chcą pójść w Pana ślady i chcą zajmować się kolarstwem wyczynowo?
Na pewno jest to ciężki sport i trzeba go pokochać. Nie można chcieć uprawiać kolarstwa dla pieniędzy. Bogactwo, kontrakt być może kiedyś przyjdą, ale jak nie pokochasz tego sportu, nie pokochasz tego ryzyka, tego wysiłku, tego bólu… Naprawdę cierpi się na takich podjazdach. To jest walka z samym sobą i najlepsza medytacja. Trzeba mieć niesamowicie silną psychikę – jak to pokochasz, jak to ci będzie sprawiało radość, jak będziesz miał wyzwanie dla samego siebie, jak będziesz umiał ciężko pracować, to później przyjdą sukcesy, przyjdą mniejsze lub większe pieniądze. Ale to po prostu trzeba kochać.

I to podejście, to zaangażowanie i ciężką pracę przeniósł Pan do biznesu? Po zakończeniu kariery wyczynowej został Pan działaczem wyczynowym. Rozumiem, że to samozaparcie i ta pracowitość się Panu przydały. Co jeszcze przeniósł Pan ze sportu do biznesu?
Na pewno jak się jest zawodowym kolarzem, przejedzie się ileś Tour de France, Giro d’ Italia, Wyścigów Pokoju, przewróci się ileś razy, ileś razy ma się trudne sytuacje i się pozbiera z tego, to jest to najlepsza szkoła życia. Później jest o wiele łatwiej prowadzić biznes, o wiele łatwiej stawiać sobie jakiś cel już poza sportem. Chociaż sam moment, kiedy kończy się karierę i trzeba sobie znaleźć coś nowego, nie jest łatwy. Jak się spojrzy na wszystkie dyscypliny sportu, to wielu sportowców się załamuje, niektórzy wpadają w alkoholizm, inni wymyślają sobie dziwne biznesy, które potem upadają itd. Mi pomógł zdrowy rozsądek i świadomość tego, że to są ciężko zarobione pieniądze. Chociaż pewnie gdybym miał szansę jeszcze raz, to jakieś tam decyzje bym zmienił i pewnych rzeczy bym nie zrobił.

Proszę zatem opowiedzieć, jak Pan trafił za stery Tour de Pologne?
Po drodze miałem inne biznesy: miałem salon rowerowy, restaurację, przedstawicielstwa innych firm, ale bardzo ciągnęło mnie do kolarstwa. Przez wiele lat mieszkałem w Italii i widziałem, że mnóstwo Włochów jeździ na rowerach, mają imprezy rowerowe, a my, żeby coś się liczyło, musimy przyjeżdżać do Włoch czy Francji. Obserwowałem jak jubileuszowy 55. Tour de Pologne idzie do lamusa, że prawie nikt go nie robi i upada podobnie jak Wyścig Pokoju i inne wyścigi we wschodniej części Europy. Ponadto nie było u nas wyścigu, w którym chciałaby się ścigać kolarska elita. I wtedy mi się zamarzyło, żeby Tour de Pologne doprowadzić do najwyższej półki kolarskiej. No, i tak stuknęło mi 30 lat pracy przy tym wyścigu.

Piękny jubileusz. Ale też dużo pracy, prawda?
Oj, tak! To jest naprawdę ciężka praca. Jeszcze przed startem tegorocznej edycji zaczęliśmy planowanie kolejnej, teraz już intensywnie myślę o przyszłym roku. To jest mnóstwo jeżdżenia, spotkań. To jest zdecydowanie najtrudniejsze przedsięwzięcie logistyczne w sporcie, nie ma drugiego takiego. Jak jest mecz piłkarski, miting lekkoatletyczny czy zawody wspinaczkowe, to wszystko się odbywa w jednym miejscu, czasem w dwóch. A tu chodzi o setki kilometrów po całym kraju, trzeba to wszystko zabezpieczyć, przygotować, wprowadzić zmiany w organizacji ruchu, ustawić ludzi, żeby było bezpiecznie. To jest naprawdę potężne i drogie przedsięwzięcie logistyczne. Trzeba znaleźć sponsorów, trzeba wyprodukować sygnał do transmisji telewizyjnej, żeby pokazać ten wyścig. Od strony sportowej trzeba przyznać, że jesteśmy już top – tu już nie da się więcej osiągnąć. Jest Tour de France, Giro d’Italia i my – ten sam regulamin, te same zasady.

I to wszystko z upadającego wyścigu. To zdecydowanie wielki wyczyn. Co z Włoch, z zagranicy, się przydało, gdy Pan rozkręcał swoją działalność w Polsce?
Spędziłem wiele lat za granicą, najpierw jako zawodowy kolarz, a potem przez trzy lata jako założyciel i menedżer pierwszej polsko-włoskiej zawodowej grupy kolarskiej Diana Colnago Animex i to dało mi przede wszystkim znajomość języków, ale też znajomość ludzi. Z ludźmi trzeba rozmawiać, trzeba bywać. Skończyłem swoją przygodę z menedżerstwem, bo nudziło mnie bycie dyrektorem sportowym, ale jak budowałem pozycję Tour de Pologne, to mi bardzo pomogło. Znałem przedstawicieli wszystkich największych wyścigów i to mi pomogło mówić, jakie mamy pomysły, co chcemy zrobić. Zaprosiliśmy wtedy do Polski dyrektora Międzynarodowej Unii Kolarskiej (UCI), dyrektora Tour de France, pokazaliśmy, jak my to robimy. W ten sposób budowałem o nas opinię – że to jest fajny i bezpieczny wyścig; na dodatek co roku podwyższaliśmy jakość tego wydarzenia. Po reformie kolarstwa UCI wybrało najlepsze wyścigi tzw. ProTour i nasz wyścig został uwzględniony w oficjalnym kalendarzu wyścigów protourowskich. To nam automatycznie zapewniło udział najlepszych drużyn świata. Jak się ma najlepsze drużyny świata, to od razu media zaczęły się bardziej interesować; jak media to i sponsorzy i tak to się kręci do dziś.

Czesław Lang w barwach włoskiej drużyny Malvor-Sidi w 1989 roku.   FOT. ARCHIWUM CZESŁAWA LANGA

Czesław Lang w barwach włoskiej drużyny Malvor-Sidi w 1989 roku.  
FOT. ARCHIWUM CZESŁAWA LANGA

Skoro mowa o sponsoringu i pieniądzach – czy może Pan uchylić rąbka tajemnicy, jak to wygląda przy Tour de Pologne? O jakim budżecie mówimy przy organizacji tak dużej imprezy?
Budżet Tour de Pologne jest ogromny, mówimy tu o milionach euro. To jest bardzo duże przedsięwzięcie. Z wyścigiem jedzie ponad tysiąc osób, które trzeba zakwaterować, wyżywić. Do tego dochodzą nagrody, zwroty podróży dla grup zawodowych, produkcja telewizyjna, w tym pieniądze na emisję sygnału na całej trasie. Te wszystkie pieniądze trzeba zebrać, żeby tak wielka impreza mogła się odbyć.

A jak to wygląda przy tak prestiżowym wydarzeniu? Sponsorzy sami się zgłaszają czy dalej trzeba ich „wychodzić”?
Zawsze trzeba „wychodzić”, zawsze trzeba im wyliczać zwroty, ekwiwalenty itd. Tu muszę przyznać, że bardzo nam pomaga Orlen – zresztą nie tylko nam, również w skokach, w lekkiej atletyce, siatkówce. To jest olbrzymie wsparcie, zaangażowanie. Ściągnięcie tak dużych spółek zagranicznych do Polski do współpracy przy takim wydarzeniu jest bardzo trudne. Jednak ciągle jesteśmy postrzegani jako taki „trzeci kraj”, gdzie dobrze jest zarobić pieniądze, ale zainwestować to już nie bardzo. Mieliśmy spółkę Carrefour, która była z nami przez kilka lat, ale finalnie wycofała się z Tour de Pologne i przeszła do La Vuelta a Espana. Przez 30 lat pracowaliśmy z wieloma firmami, również tymi dużymi zagranicznymi np. z Fiatem. Ale w ostatnich latach widzę, że globalne marki są mniej chętne do takich działań – powstają konsorcja, duże grupy, np. w motoryzacji nie ma już Opla, Citroena czy Peugeota – to jest wszystko ten sam właściciel. Więc jak się nie zgodzi Opel, nie można pójść do Citroena, bo już ktoś z zarządu grupy się nie zgodził. To są minusy globalizacji: konkurencja się zmniejsza, a jak nie ma konkurencji, to jest monopol, a jak ktoś jest monopolistą, to myśli, że może wszystko.

Jak Pan uważa, ile Polska zyskuje dzięki temu wyścigowi promocyjnie, pod względem zatrudnienia itp?
Przez wiele lat brakowało mi tej drugiej ścieżki, którą mają Francuzi przy Tour de France. Chodzi o to, że planując konkretną trasę na wyścig, można pokazywać własny kraj i jego piękno – trochę historii, trochę nowoczesności, jakieś ciekawostki. W ostatnich latach położyliśmy na to duży nacisk i wspólnie z telewizją powstała grupa, która jedzie wcześniej w trasę wyścigu i właśnie pokazuje te miejsca, historię. W tym roku pokazaliśmy pięknie Dolny Śląsk, wcześniej Wielkopolskę czy wschodnią ścianę Polski, Roztocze, Podkarpacie. Polacy się dziwią, że mają taki piękny kraj. To jest ciekawie opowiedziane. Przy okazji kolarstwa można znakomicie promować nasz kraj. Jesteśmy jednym z trzech wyścigów transmitowanych od startu do mety – to trzeba wykorzystać.

Transmisja, którą pokazujemy, trafia do ponad 100 państw na całym świecie. To jest aż pięć godzin transmisji dziennie, czyli łącznie 35h sygnału. Zainteresowanie jest naprawdę duże i myślę też, że to jest najtańsza forma promocji, jaką możemy sobie wyobrazić. Tu są emocje, wyścig, Kwiatkowski, Majka, a w tle na przykład przepiękny zamek w Książu. To jest wartość, o której nie wszyscy wiedzą i nie wszyscy doceniają, ale cieszę się, że mogę pokazywać piękno Polski.

Dlatego też wybiera Pan różne trasy? Żeby pokazać różne części Polski?
Dokładnie tak. Poza tym przez 30 lat tego wyścigu zmieniły się drogi, zmieniły się hotele i my to pokazujemy. Mamy najlepsze hotele ze wszystkich wyścigów. Podczas wyścigu bardzo dbamy o każdy detal, o bezpieczeństwo, o hotele, o wygody itd.

Czyli w świat idzie renoma profesjonalnej imprezy, a przy okazji w pięknym otoczeniu.
Tak.

A co Panu przeszkadza, nastręcza trudności w polskim otoczeniu gospodarczym z perspektywy biznesmena z sukcesami?
Mam już dość stabilny biznes, oprócz tego jestem rolnikiem, więc teraz to mi najbardziej pogoda przeszkadza, bo pada i nie mogę zbiorów zebrać (śmiech). Ale wracając do pytania – nie ma tak, że nie ma problemów, ale przy stabilnym biznesie i doświadczeniu jest na pewno łatwiej.

A jak Pan prowadzi działalność biznesową? Jakie Panu wartości przyświecają i jakimi zasadami się Pan kieruje również przy wybieraniu ludzi do zespołu?
Na pewno trzeba być rzetelnym. Nie można na przykład naobiecywać gruszek na wierzbie, a potem „odwracać kota ogonem” i mówić, że nic takiego się nie mówiło. Jak się już powie słowo, to musi to być przemyślane i odpowiednio wyrażone. Poza tym trzeba umieć sobie wyznaczać cele. Miałem tak w sporcie, mam tak w życiu – jak sobie jakiś cel obiorę, to konsekwentnie do niego dążę. Jak byłem sportowcem, to chciałem zdobyć medal mistrzostw świata i medal olimpijski – i to się udało. Jak zacząłem robić Tour de Pologne, to bardzo chciałem go doprowadzić do grona tych najważniejszych wyścigów i też się udało. I pod to też dobiera się zespół. Bo jeśli ty jako dowódca nie wiesz, czego chcesz, to zespół ci się rozmywa, nie macie tego „światełka”, do którego się dąży. Wtedy też pojawiają się sprzeczne komunikaty i przekazy, ludzie się denerwują, odchodzą. Jak masz jasno wytyczony cel i podział obowiązków, to każdy wie, co ma zrobić. Ja nie rozliczam ludzi z godzin pracy, ja rozliczam z efektów – z księgowości, z tego, czy ktoś zarezerwował hotele, z konkretnych działań w marketingu. Nie interesuje mnie, czy ktoś przyjdzie na 9.00, 7.00 czy na 12.00 do pracy. Jak jest efekt, to jest najważniejsze i ludzie też się wtedy nastawiają, żeby ten cel osiągnąć.

To jest bardzo mądre podejście. A przy wyborze pracowników szuka Pan sportu w CV? Jak ktoś do Pana przychodzi albo zaczyna Pan z kimś współpracę, to sportowcy są Panu bliżsi?
Tak. Ja uważam, że każdy sportowiec ma wartość dodaną, bo umie dążyć do sukcesu, umie sobie postawić cel, jest pracowity, bo jakby nie był pracowity, to by się tak szybko nie wspinał, nie biegał czy nie jeździł na rowerze. Sportowiec jest też w stanie bardziej się poświęcić, dużo więcej niż inny człowiek. Jak widać, że człowiek ma pasję, to na pewno jest bliższy mojemu sercu.

Jest Pan od wielu lat symbolem sukcesu nie tylko w sporcie, ale również w biznesie, jest Pan marką samą w sobie, zdobył Pan wiele nagród – jaka była najcenniejsza?
Nie powiem, bo bym inne obraził (śmiech).

Czyli wszystkie są cenne? Ja sobie wypisałam tylko kilka z nich: Ambasador Polskiego Sportu, odznaka honorowa Bene Merito, Demes Honorowy, Uosobienie Sukcesu Polski w Świecie czy dla wyścigu: Logo Teraz Polska, Złote Logo Polska i sukces 25-lecia Wolnej Polski, tytuł najlepszej imprezy sportowej „Przeglądu Sportowego” i tak dalej, i tak dalej. Trochę się tego nazbierało.
Na pewno cenne są dla mnie te wszystkie nagrody, które podkreślają promocję Polski na świecie. Taki jest cel tego, co robię. Jak byłem sportowcem, to zakładałem biało-czerwoną koszulkę i byłem bardzo dumny z tego, że jestem Polakiem. Na wszystkich wyścigach tak miałem, tak zostałem wychowany. Mam takie przekonanie, że reprezentując swój klub i swój kraj, dawałem też ludziom radość i dalej mi ten cel przyświeca.

Wśród Pana nagród jest też nagroda od nas, czyli Nagroda Gospodarcza SGH. Jest to nagroda, którą od 2019 r. wyróżniamy osoby szczególnie zasłużone na polu przedsiębiorczości i innowacyjności, osoby, które przyczyniły się do rozwoju gospodarczego Polski. Co dla Pana oznacza to wyróżnienie?
Jest to dla mnie wielkie wyróżnienie i wielki zaszczyt, że zostałem doceniony taką nagrodą. Tour de Pologne zdecydowanie przyczynia się do rozwoju gospodarczego Polski, bo promuje nasz kraj. Jak wjeżdżamy do różnych miejscowości podczas wyścigu, to wszystkie hotele zaczynają „żyć”, poprawia się infrastruktura, poprawiają się też drogi, które zostają po wyścigu. Dla przykładu jest taka gmina na Podkarpaciu, gdzie były działki budowlane, inwestycyjne, których wójt wcześniej nie mógł sprzedać przez ileś lat, a jak przez tę gminę przejechało Tour de Pologne, to po dwóch dniach wszystkie zostały sprzedane. Więc jak widać to działa. Kolejny przykład – mieliśmy taką ekipę Francuzów, która robiła dokument o wyścigu; ludzie z tej ekipy są blisko emerytury i powiedzieli, że chcą ją spędzić w Polsce. Francja im już nie pasuje przez te wszystkie napięcia, burzliwe czasy. Mówią, że tu jest pięknie, spokojnie i bezpiecznie, a my tego nie doceniamy.

Czy jest Pan człowiekiem spełnionym czy jeszcze ma Pan jakieś marzenia biznesowo-zawodowe?
Planujemy powrót Tour de Pologne dla kobiet, trwają właśnie rozmowy. W przyszłym roku chcemy zrobić trzy etapy damskiego wyścigu. Szukamy sponsorów, rozmawiamy z mediami. Planujemy też cyclo-cross (kolarstwo przełajowe – przyp. red.) tak jak robią Holendrzy i Belgowie, żeby wykorzystać okres jesienno-zimowy. Takie ściganie „w błocie” jest fajne i widowiskowe. I chcemy też rozwinąć Orlen Wyścig Narodów, który również organizujemy. W tym roku odbywał się on w czterech krajach: w Czechach, na Węgrzech, na Słowacji i w Polsce. Chcemy go rozszerzyć, tak jak Orlen rozszerza swoją działalność na kolejne kraje. To jest naprawdę fajny, dłuższy wyścig dla zawodników do 23 lat, którzy wychodzą z kategorii Junior, a jeszcze nie są na tyle dobrzy, żeby wejść w 100% w zawodowe ściganie albo jeszcze czekają na podpisanie takich kontraktów.

A Pan w ogóle planuje emeryturę czy raczej umrze Pan na rowerze?
Już jestem na emeryturze. Ale kocham to, co robię i pewnie umrę na tym rowerze (śmiech).

To czego Panu życzyć w takim razie?
Chyba tego samego co wszystkim – miłości i szczęścia, i takiej dobrej energii.

I tego właśnie Panu życzę, dziękuję bardzo za tę rozmowę.