Od powietrza, głodu, ognia i wojny, czyli (prawie) wszystko już było

Czy współczesna nam pandemia COVID-19 jest wyjątkowa? Zapewne tak, ale wbrew pozorom podobieństw do epidemii wieków przeszłych znajdziemy bardzo wiele.

Choroby zakaźne towarzyszą ludziom od zawsze. Oczywiście przez wieki rzadko skupiano się na rozróżnieniu dżumy od cholery, grypy, tyfusu czy innych tego typu chorób. Częściej określano je wszystkie jako „morowe powietrze” lub w skrócie: „mór”, „pomór” czy „powietrze” („złe powietrze”). Owo określenie nawiązywało do przekonania, że zarażenie się chorobą następuje przez zetknięcie z „niezdrowym powietrzem” oraz oddychającym nim chorym. Zygmunt Gloger w końcu XIX w. pisał: „Od powietrza, głodu, ognia i wojny zachowaj nas, Panie! Snadź powietrze było klęską nie lada, skoro postawiono je na czele wszystkich innych. Jakoż w samej rzeczy, gdzie się tylko ukazało, wnet tysiące ofiar ginęły pod jego zabójczem tchnieniem”. Mając w pamięci współczesną wiedzę medyczną, można uznać, że ówczesne przypuszczenia nie odbiegały daleko od niej.

Wszystkie polskie „(z)mory”

Nasi przodkowie nieraz musieli sobie radzić z epidemiami i pandemiami. Nie sposób wyliczyć wszystkich klęsk, które przez wieki nawiedzały dzisiejsze polskie ziemie – w sumie były to dziesiątki lat chorób i strachu. Niektóre z nich miały charakter lokalny – inne przybierały charakter pandemii. Do dzisiaj trwa spór, w jak dużym stopniu ziemie polskie nawiedziła w XIV w. „czarna śmierć”. Przez następne stulecia różnego rodzaju pomory dotykały mieszkańców terenów dzisiejszej Polski. Często towarzyszyły one wojnom, nieurodzajom, głodowi. Trudno się dziwić – ludzie niedożywieni byli mniej odporni na choroby. Przemieszczające się wojska i uciekający przed nimi cywile roznosili choroby po olbrzymich terenach. Właśnie w takiej sytuacji, w czasach potopu szwedzkiego, do mającej starożytne korzenie suplikacji dopisano kolejne zwrotki. Od tego czasu w świątyniach katolickich niosą się wspominane powyżej słowa: „Od powietrza, głodu, ognia i wojny…”. W latach 1709–1711 ostatnia tego typu epidemia dżumy na terenie północnej Rzeczpospolitej oraz Prus pochłonęła nawet 2/3 ludności.

Doktor Schnabell z Rzymu. XVII-wieczna rycina przedstawiająca strój lekarzy zwanych "Doktor Plagi" lub "Doktor Dżuma", którzy setki lat temu walczyli z epidemią dżumy. W XIV wieku epidemia tej choroby zmniejszyła populację niektórych regionów Europy nawet o 80%.

Jako wylęgarnię choroby wskazywano lazarety szwedzkiej armii, której oddziały przemieszczały się, tocząc III wojnę północną. W 1831 r. do zbuntowanego przeciwko carowi Królestwa Polskiego wkroczyła armia rosyjska, a wraz z nią przywleczona z Azji cholera. Choroba rozlała się na dużą część Europy. Jej ofiarą padli m.in. brat carski wielki książę Konstanty, walczący z powstańcami listopadowymi marszałek rosyjski Iwan Dybicz, filozof niemiecki Georg Hegel. Przez kolejne lata cholera powracała – m.in. zmarł na nią w 1855 r. Adam Mickiewicz.

Z kolei, gdy kończyła się Wielka Wojna (nazwana później I wojną światową), na świat spadła pandemia grypy hiszpanki. Wbrew nazwie, choroba nie narodziła się w Hiszpanii, a w USA i wraz z żołnierzami amerykańskimi trafiła do Europy. W jej wyniku zmarło kilkadziesiąt milionów osób – więcej, niż zginęło na frontach niedawnej wojny. W 1963 r. Wrocław został odcięty od reszty kraju – wybuchła tam epidemia ospy prawdziwej. To tylko kilka przykładów „moru”, który dotykał polskie (i nie tylko) ziemie. 

Sala szpitala zakaźnego w Camp Funston, Kansas (marzec 1918 r.). Tutaj rozpoczęła się pandemia grypy nazwanej „hiszpanką”.

W czym upatrywano przyczyn epidemii?

Przez setki lat szukano przyczyn pojawiających się chorób. Wspomniany Gloger pisał: „Główną przyczynę moru upatrywano w gniewie Bożym za grzechy ludzkie. Jeden tylko Śleszkowski, zacięty wróg Izraelitów, za czasów Zygmunta III utrzymuje, że Bóg zsyła „powietrze” jako karę za protekcję okazywaną Żydom przez szlachtę i magistraty. Wszyscy jednak w bliższych określeniach upatrują przyczynę zarazy morowej w zepsuciu powietrza. Abraham Wolff powiada, że wiadomo z dziejów, iż mór nigdy nie powstał pierwotnie w Europie, ale bywał zawsze przyniesiony z innych części świata (…)”. Rzeczywiście bardzo często epidemie postrzegano jako choroby przywleczone przez „obcych”. Doprowadzało to do otwartej wrogości do ludzi uznanych za „innych”. W czasach „czarnej śmierci” dochodziło do licznych antyżydowskich pogromów. Sytuacja była tak poważna, że musiał interweniować papież, zakazując atakowania Żydów zamieszkujących w krajach chrześcijańskich. Z drugiej strony, z wrogością spotykali się wędrujący mnisi z zakonów żebraczych. Obcy zawsze był podejrzany. 
Upatrując przyczyn chorób w karze boskiej, tam też szukano pomocy i wsparcia. Jeszcze dzisiaj w polskim wiejskim krajobrazie można spotkać charakterystyczne, mające dwie poziome belki, krzyże. To krzyż karawaka, nieściśle zwany czasami krzyżem morowym lub cholerycznym.

Karawaka, krzyż choleryczny, krzyż morowy, upowszechniony w XVI-XVII wieku. Wywodzi się z miasta Caravaca w Hiszpanii, stąd potoczna nazwa „krzyż karawaka”

Mający swe korzenie w XIII w. w Hiszpani, w XVI w. stał się popularnym w środkowej Europie symbolem walki z morem. Bardzo często karawaka stanowił swoisty „amulet”, broniący mieszkańców wsi przed morowym powietrzem. Jego ustawieniu towarzyszyły zróżnicowane regionalnie rytuały. Bardzo często ustawienie karawaki odbywało się w ciągu jednej doby, a angażowano do tego całą wieś. Mężczyźni udawali się do lasu w celu wycięcia odpowiedniego drzewa i przygotowania krzyża. Zadaniem kobiet było przygotowanie zwojczyka (zwanego też swojczykiem) – wąskiego płótna lnianego. Ważne było, aby każdy dorosły mieszkaniec wsi był zaangażowany we wspólną pracę. Rano w pobliżu wsi do wykopanego dołu składano przygotowane płótno, a na nim stawiano krzyż. Ryto na nim siedem małych krzyżyków oraz 18 liter. Był to swoisty kod, odnoszący się do modlitw przeznaczonych na te specjalne okazje. Karawaki stawiano jeszcze w czasie II wojny światowej, gdy chronić miały przed tyfusem. Z kolei w miastach przez setki lat popularne były „kolumny morowe” – często zwieńczone figurą Matki Boskiej. Obecnie – po stu latach od zburzenia – taka właśnie kolumna odbudowywana jest w Pradze.   

 

Giovanni Paolo Pannini (XVIII w.) – plac przy bazylice Matki Boskiej Większej w Rzymie z utrwaloną kolumną morową przed kościołem.

„Witamy się bez podawania rąk” 

Według powszechnego przekonania, chory nie przestawał zarażać nawet po śmierci. Dlatego należące do niego rzeczy osobiste palono, a ciała grzebano na specjalnie utworzonych „cholerycznych” cmentarzach. Często groby miały charakter zbiorowy, choć pochówków dokonywano bardzo starannie. Chodziło o to, aby dzikie zwierzęta nie wywlekły ciał i nie rozwlekły choroby po okolicy. Nie budowano tam nagrobków, nie odwiedzano zmarłych. Czasami stawiano tylko jeden, symboliczny krzyż – często był to karawaka. Szybko zapominano o tam pochowanych.  
Podobne działania prowadzono przez setki lat, zalecenia wzbogacając o wzrastającą wiedzę medyczną. W XVII w. nie raz wnioskowano o zmianę daty lub miejsca obrad, zbierającego się w Warszawie sejmu – właśnie ze względu na morowe powietrze. W takich sytuacjach zamykano sądy i urzędy. Gdy w 1918 r. w Krakowie pojawiła się „hiszpanka”, masowo nawoływano do mycia rąk i zachowania higieny. Jesienią w obliczu wzrostu zachorowań, zadecydowano o czasowym zamknięciu szkół. We Wrocławiu w 1963 r. propagowano hasło: „witamy się bez podawania rąk”. Wszystko to – od przymusowej kwarantanny do witania się bez uścisku dłoni – dobrze znamy z czasów nam współczesnych. Przez setki lat nie blokowano jednak dostępu do kościołów – wszak w Bogu przerażeni wierni szukali ratunku. 

Co się działo z gospodarką?

Co w takich wyjątkowych czasach działo się z gospodarką? Nikt jej celowo nie zamrażał, raczej zamrażała się sama.

Po pierwsze – ludzie przestawali się przemieszczać, a wraz z tym zamierał handel. Podróże były niebezpieczne nie tylko ze względu na morowe powietrze, ale też groźbę utraty życia z rąk miejscowych, obawiających się przywleczenia zarazy. Zamykanie się miast likwidowało tradycyjne miejsca, w których handlowano. Także sklepy były przymusowo zamykane. 

Po drugie, wymieranie ludności w sposób naturalny zmniejszało krąg odbiorców towarów rzemieślniczych, ale też grupę pracujących na roli i produkujących żywność. Jej cena więc rosła, ale niektóre majątki i tak padały z powodu braku rąk do pracy. Cena pracy rosła. Wzrost religijności, który towarzyszył pojawieniu się choroby, sprzyjał postom i ascezie. A to z kolei dodatkowo zmniejszało rynek dóbr uznawanych za luksusowe. Zyski zwiększali za to handlujący różnego rodzaju amuletami, które miały chronić przed chorobami. Problemem były też kradzieże. Szabrowano bowiem domy opuszczone przez tych, którzy wyjechali na prowincję ze strachu przed chorobą. Rozkradano także domy osób zmarłych, a czasami nie gardzono też ubraniami wyciągniętymi z grobów. Wyszabrowane dobra trafiały na sprzedaż. Podwładni burmistrza powietrznego starali się przeciwdziałać tego typu praktykom. Generalnie jednak, ludzie postępowali według zasady: przeżyć, stracić jak najmniej, szybko się odbudować. Nie zawsze epidemia musiała być przekleństwem – czasami mogła być dźwignią do sukcesu.

W grudniu 1918 r. jedna z krakowskich restauracji reklamowała się w ten sposób: „Przeciw hiszpance znakomity środek profilaktyczny stanowi bezwzględna czystość i hygeniczne a smakowite przyrządzenie spożywanych potraw. Ten zabezpieczający przed hiszpanką a zasadniczy postulat zdrowia urzeczywistniają w Krakowie jadający tylko w restauracyi p. Nędzowskiego”.  

Wolontariuszki Czerwonego Krzyża szyjące maseczki – 1918 r.

„Morowe czasy” kiedyś a „trudny czas epidemii” dziś

Gdy dzisiaj spoglądamy na pandemię COVID-19, widzimy wiele podobieństw do przeszłych już „morowych czasów”. Na stronie jednego z wydawnictw diecezjalnych można znaleźć nawet karawakę w promocyjnej cenie wraz z okolicznościową modlitwą (cena została obniżona o 15 proc. ze względu na „trudny czas epidemii”).

Współcześnie zauważalna jest jednak korzystna zmiana podejścia do wartości ludzkiego życia oraz społeczna solidarność. To ewidentna nowość w porównaniu do wieków poprzednich. Na koniec szczypta optymizmu. Skoro nasi przodkowie, dysponując znacznie skromniejszymi narzędziami, potrafili poradzić sobie ze skutkami licznych epidemii i pandemii – my też damy sobie z tym radę. Oczywiście współczesna światowa gospodarka jest zglobalizowana w stopniu wcześniej niespotykanym. Dzisiaj dysponujemy jednak znacznie bardziej zaawansowanymi narzędziami, niż 100 lat temu. Pozostaje jedynie czekać na koniec pandemii. Najgorsze, że wciąż nie wiemy, kiedy to nastąpi.


Andrzej Zawistowski

 

DR HAB. ANDRZEJ ZAWISTOWSKI,
profesor w Katedrze Historii Gospodarczej i Społecznej,
Kolegium Ekonomiczno-Społeczne

     BIOGRAM