Melomanka, miłośniczka gór i książek

na zdjęciu Maria Królikowska-Grodek

O Marii Królikowskiej-Grodek (1904–1985) – drugiej żonie Andrzeja Grodka (1901–1959), rektora SGH i patrona roku 2024 – przez całe życie zawodowe związanej z Biblioteką SGH w osobistym wspomnieniu pisze dr Paweł Tanewski.

Panią Marię Grodek poznałem, gdy miałem jeszcze niewiele lat. W 1975 roku zmarli moi dziadkowie i mama poczuła się cokolwiek samotna. Wtedy pojawiła się na dobre w naszym życiu pani Maria. Akurat założyli nam w naszym ówczesnym mieszkaniu na Madalińskiego telefon i normą stały się częste rozmowy telefoniczne obu pań. Tak mniej więcej co drugi, trzeci dzień mała godzinka, o ile akurat nie nadawano przez radio koncertu muzyki poważnej, pani Maria była bowiem namiętną melomanką. W marcu 1976 roku wyjechaliśmy z mamą na dwa tygodnie do Zakopanego, a pani Grodek w tym samym czasie do Murzasichla. Odwiedziliśmy ją wtedy w Murzasichlu któregoś niezwykle słonecznego dnia. Pamiętam drogę z Zakopanego do Murzasichla odbytą autobusem PKS1. Kierowca prowadził po krętej górskiej drodze z góralską fantazją i gwarą. Musiał przecież z kimś porozmawiać po drodze, albo też coś tam innemu kierowcy przez okno pokazać. Wszyscy pasażerowie go podziwiali. Co jakiś czas zatrzymywał autobus przed ostrym zakrętem, żeby przepuścić PKS nadjeżdżający z przeciwka i wtedy pozdrawiał swego kolegę po fachu.

Pani Maria ugościła nas w góralskiej chacie, w której wynajmowała pokój. Nowo zbudowana chata, cała z drewna, na kamiennej podmurówce, pachniała pięknie. Tchnęła świeżością i nowością. Grube zewnętrzne bale zostały uszczelnione pakułami. Ścianki działowe były natomiast bardzo cienkie, tak że słychać było głosy w sąsiednim pokoju. Wtedy nie wyjeżdżano masowo w Alpy. Pobyt w Tatrach stanowił wielką atrakcję, a górale zarabiali na ceprach przez okrągły rok. W chałupie tej, tak naprawdę w willi, obliczonej na wczasowiczów, zjedliśmy obiad, a później ruszyliśmy razem w góry. Murzasichle to rozległa wieś położona pomiędzy Zakopanem a Bukowiną Tatrzańską. Nazwa powstała z połączenia słów „mur” i „sichla”, różnie przez górali wypowiadanego oznaczającego podmokły teren2. Uszliśmy chyba nie więcej jak kilometr. Posuwaliśmy się wydeptaną ścieżyną wśród pól, omijając sterty świeżego obornika. Nagle na jakimś niewielkim wzniesieniu ujrzeliśmy zupełnie fantastyczną panoramę Tatr na tle bezchmurnego nieba. Stanęliśmy oniemiali w śniegu po kolana. Słońce oślepiało. Pora było jednak wracać. Kupiliśmy wtedy wcześniej już dla nas przygotowaną owczą wełnę. Pani Maria znała górali i wzięła ją dla nas z zaufanego źródła. 100-procentową. Bez waty. I tak upłynął nam marcowy dzień w górach.

Maria Królikowska, później, ale to dużo później Maria Grodek, druga żona profesora Andrzeja Grodka (1901–1959), urodziła się w 1904 roku w Białej Podlaskiej, w wielodzietnej rodzinie nauczyciela muzyki Jana Królikowskiego, kapelmistrza w wojsku rosyjskim. Miała kilku braci i jedną siostrę. Początkowe nauki pobierała w domu, a później w gimnazjum im. królowej Jadwigi w Siedlcach. Muzyki, co zrozumiałe, uczyła się w domu. W 1922 roku wstąpiła na Uniwersytet Warszawski. Na wydziale filozoficznym studiowała polonistykę. Studia umożliwiały pieniądze otrzymywane z domu i udzielanie korepetycji. W czasie studiów uzyskała też stypendium Ministerstwa Wyznań i Oświecenia Publicznego i w charakterze stypendystki tego resortu podjęła w 1928 roku pracę w Bibliotece Wyższej Szkoły Handlowej. Być może w ten właśnie sposób odpracowywała stypendium. W 1930 roku otrzymała dyplom ukończenia studiów za pracę magisterską Samogłoski nosowe w języku polskim napisaną pod kierunkiem wybitnego językoznawcy profesora Stanisława Szobera (1879–1938)3.

Z Biblioteką naszej uczelni związała się na całe życie. Z małymi przerwami przepracowała w niej 50 lat w dziale katalogującym książki, którym też kierowała. W 1952 roku wyszła za mąż za znanego historyka gospodarczego, profesora naszej uczelni Andrzeja Grodka. Po siedmiu latach owdowiała.

Pani Maria nieraz mówiła do mojej mamy, której była pacjentką w latach 60. i 70.: „Pani doktór, tę książkę musi pani kupić”. Mama, lubiąca zresztą książki, kupowała z jej polecenia ich naprawdę dużo. Wśród nich znalazła się seria góralska krakowskiego Wydawnictwa Literackiego, ale też pozycja szczególna: Sekta farmazonii i warszawskiej. Pierwsze stulecie wolnomularstwa w Warszawie (1721–1821) Ludwika Hassa (1918–2008) wydana w 1980 roku przez Państwowy Instytut Wydawniczy. Tematyki wolnomularskiej w PRL przez wiele lat praktycznie nie poruszano. Stanowiła temat zakazany. Komuniści rządzący krajem nie chcieli w ogóle słyszeć o jakichkolwiek masonach i tajemnych siłach rządzących światem. Ale w drugiej połowie lat 70., w okresie chylącego się ku upadkowi PRL-u Edwarda Gierka, nastąpiła pewna liberalizacja w polityce wydawniczej. Pojawiło się trudne do spłacania zadłużenie zagraniczne. A kto ma długi i jeszcze chce zaciągać nowe kredyty, ten traci swobodę działania i czasem musi godzić się na pewną liberalizację.

W ramach tej samej liberalizacji władze przymykały oko na nieoficjalne obchody rocznicy odzyskania niepodległości 11 listopada. 11 listopada 1978 roku po mszy w katedrze św. Jana uformował się pochód i przy blasku pochodni udał się pod Grób Nieznanego Żołnierza w Warszawie. Przed grobem przemawiały różne osoby otwarcie atakujące ówczesne władze. W pewnym momencie pani Maria powiedziała do mamy: „Robi się ryzykownie”. I panie zniknęły.

Pamiętam też, jak w sobotę 2 czerwca 1979 roku oczekiwaliśmy z mamą i panią Marią w tłumie warszawiaków na przejazd Jana Pawła II Trasą Łazienkowską. Był to początek jego pierwszej wizyty w Polsce. Atmosfera była niesamowita. Prażyło słońce. Niebo bezchmurne. Ludzie kładli kwiaty na jezdni. Pani Maria w szykownym białym kostiumie, dopiero co odebranym od krawca. I wreszcie pojawił się. On. Papież. Wysoko, ponad głowami wiwatujących tłumów. W wojskowym STAR-ze, specjalnie przebudowanym i pomalowanym na biało.

Na początku lat 80. zamieszkaliśmy z mamą na Ursynowie. Telefonu nie było. Stosunki z panią Marią nieco się rozluźniły. Często jednak bywaliśmy w jej kawalerce przy ulicy Bruna, z której roztaczał się piękny widok na Szkołę Główną Planowania i Statystyki. Pani Maria miała świetne radio, kupione specjalnie do słuchania koncertów muzyki poważnej, malutkie gipsowe popiersie Bacha i fotografię Andrzeja Grodka, który na nas spoglądał. I jeszcze coś. Zupełnie fantastyczne kryształowe lustro w złoconej barokowej ramie z charakterystycznym pióropuszem.

Pod koniec 1984 roku pani Maria przechodziła grypę. Grypa minęła, ale zaczęły się poważne kłopoty ze zdrowiem. Któregoś wieczora byliśmy u niej w mieszkaniu. Badania krwi wskazywały na poważną chorobę. Pani Maria stała przed lustrem i zapytała z przerażeniem: „Białaczka?” Czy to była rzeczywiście białaczka, to już chyba nie ma większego znaczenia. W każdym razie choroba błyskawicznie  postępowała. Pani Maria zmarła w kwietniu 1985 roku. Spoczęła obok swojego męża Andrzeja Grodka na cmentarzu komunalnym na Powązkach4.  

 


dr Paweł Tanewski, starszy kustosz dyplomowany, Biblioteka SGH.
 

1 Przedsiębiorstwa transportowego o nazwie Państwowa Komunikacja Samochodowa.
2 Z. Radwańska-Paryska, W. Paryski: Encyklopedia Tatrzańska, wyd. Sport i Turytyka, Warszawa 1973, s. 314.
3 M. Królikowska: Życiorys i inne dokumenty przechowywane w Archiwum SGH.
4 Cmentarz Komunalny na Powązkach, kw. B 2, rząd 13, grób 15.