Co przyniesie powrót Donald Trumpa do Białego Domu w kontaktach z NATO, Unią Europejską, Rosją i Chinami? O politycznych aspektach zamierzeń 47. prezydenta USA w specjalnym powyborczym komentarzu dla Gazety SGH – życie uczelni pisze dr Jan Misiuna.
Wiadomość o powrocie Donalda Trumpa do Białego Domu dla jednych była „końcem świata”, dla innych zaś początkiem nowego. W sytuacjach jak ta, gdy napięcie było budowane miesiącami, skrajne emocje – czy entuzjazm czy desperacja – są naturalne. Po nich jednak przyjdzie praktyka codzienności i o niej trzeba zacząć myśleć już teraz.
Tegoroczne wybory prezydenckie w USA są szczególne także pod tym względem, że nie musimy zastanawiać się tak naprawdę, czego spodziewać się po nowym prezydencie, ponieważ nowym prezydentem on przecież wcale nie jest. Przypomniał o tym jeszcze w przededniu wyborów nowy sekretarz generalny NATO i premier Holandii w latach 2010–2024 Mark Rutte, mówiąc, że ma doświadczenie czterech lat współpracy z Donaldem Trumpem. Po wyborze 47. prezydenta USA Rutte przekazał, że cieszy się na możliwość ponownej pracy z Trumpem. Skąd ten optymizm u sekretarza generalnego organizacji, do której Donald Trump wyraźnie nie ma cierpliwości? W lutym br. portal „Politico” swój artykuł przybliżający sylwetkę Ruttego jako potencjalnego szefa NATO zatytułował „The Trump Whisperer”, nawiązując do książki Nicolasa Evansa „The Horse Whisperer”, znanej w Polsce jako „Zaklinacz koni”. Tego zaklinania znowu może być wiele, jednak warunki, w których będzie do niego dochodzić też się zmieniły. O ile w 2021 r., gdy Trump kończył swoją poprzednią kadencję, tylko sześć państw wydawało na obronność przynajmniej 2% PKB, co było jednym z głównych powodów irytacji amerykańskiego prezydenta, to w roku 2024 tych państw ma być już 23. Nie oznacza to automatycznej zmiany nastawienia Trumpa do sojuszu, ale argument o tym, że spora część tych pieniędzy wydawana jest na amerykańską broń może mieć dość duży ciężar w kontaktach wzajemnych.
Wzrost wydatków na zbrojenia państw członkowskich NATO to oczywiście nie jest efekt lat zgłaszania uwag byłego i przyszłego prezydenta USA, a rosyjskiej pełnoskalowej inwazji na Ukrainę. Podczas kampanii wyborczej kandydat Republikanów zapowiadał, że zakończy tę wojnę w ciągu 24 godzin i to nawet zanim zostanie zaprzysiężony na urząd. To się raczej nie zdarzy, ale amerykańska presja na szybkie zakończenie konfliktu, niekoniecznie na warunkach satysfakcjonujących Ukrainę i jej natowskich sprzymierzeńców, raczej na pewno wzrośnie. Być może przybierze ona formę odnowienia kontaktów na najwyższym szczeblu między Stanami Zjednoczonymi a Rosją: w końcu Trump wielokrotnie pozytywnie wypowiadał się o jej przywódcy Władimirze Putinie i ma niezachwianą wiarę w swoją umiejętność dogadywania się z każdym. Kwestię oceny efektów tych porozumień i realności tego przekonania zostawmy na inną okazję. Przekłada się ona jednak na niechęć Donalda Trumpa do cierpliwego budowania koalicji w ramach organizacji międzynarodowych i rozmawiania z ich przedstawicielami oraz liderami organizacji ponadnarodowych, co dotyczy także Unii Europejskiej.
Z jego perspektywy naturalne jest rozmawianie z przywódcami poszczególnych państw i opieranie relacji na kontaktach dwustronnych, tym bardziej, że w większości przypadków, szczególnie w rozmowach z państwami europejskimi, daje to USA uprzywilejowaną pozycję, gdy są większym partnerem. Być może taka postawa nowego-starego prezydenta będzie impulsem, który wymusi większą aktywność Unii Europejskiej nie tylko w obszarze stosunków międzynarodowych, ale również w odniesieniu do państw członkowskich, z których część tych skonfliktowanych z Brukselą już na długo przed wyborami w powrocie Donalda Trumpa na urząd prezydenta upatrywało swojej szansy. Wygląda na to, że ich przywódcy wyciągnęli wnioski podobne do Marka Ruttego i też próbują Trumpa „zaklinać”. Otwartym pozostaje jednak pytanie, czy na takim zaklinaniu można opierać politykę bezpieczeństwa państwa czy kontynentu, szczególnie w warunkach trwającego konfliktu, który w różnych wymiarach przenoszony jest przez agresora również poza Ukrainę?
Jeżeli wierzyć wypowiedziom Donalda Trumpa, to wcale nie konflikt rosyjsko-ukraiński jest dla niego najważniejszym wyzwaniem stojącym przed Stanami Zjednoczonymi w sferze międzynarodowej. Nie jest nim także sytuacja na Bliskim Wschodzie: tutaj jego wsparcie dla Izraela jest, jak było, bezwarunkowe. Największym zagrożeniem dla USA są w opinii nowego prezydenta Chiny, a zapowiedzi odnośnie do tego, jak zamierza kształtować relacje z nimi np. w sferze gospodarczej, takie jak wprowadzenie 60% ceł na chińskie produkty, sugerują nieuchronne wejście w konflikt. Czy jednak rzeczywiście za tymi sugestiami stoi żelazna wolna, czy jest to tylko blef mający zmusić Chiny do ustępstw na rzecz USA, nie wiadomo. Ta sytuacja niepewności o tym, jaka będzie polityka USA, w połączeniu z przekonaniem o własnych możliwościach i zdolnościach nowego-starego prezydenta oraz jego oportunizmem, jest tym, co właśnie po czterech latach wraca i do czego znowu wszyscy będziemy musieli się przyzwyczaić.
Zachęcamy do lektury pierwszego komentarza:
Dr Misiuna: czy gospodarcze postulaty Donalda Trumpa faktycznie poprawią sytuację Amerykanów?
dr Jan Misiuna, Katedra Studiów Politycznych w Instytucie Studiów Międzynarodowych Kolegium Ekonomiczno-Społecznego SGH.
Dr Misiuna jest absolwentem Uniwersytetu Warszawskiego (Instytut Nauk Politycznych i Ośrodek Studiów Amerykańskich) oraz Szkoły Głównej Handlowej w Warszawie (dr nauk ekonomicznych). Autor m.in. książki „Pieniądze i kampanie wyborcze w Stanach Zjednoczonych” (2016), a wraz z M. Molędą-Zdziech i S. Łubiarz redaktor naukowy opracowania „Amerykańskie wybory prezydenckie w erze postprawdy” (2018). Prowadzi m.in. zajęcia poświęcone kontekstom społecznym wyborów w USA.