O Ozzym na łamach Gazety SGH pisał prof. Piotr Ostaszewski

na zdjęciu, Ozzy

23 lipca 2025 roku w Birmingham zmarł Ozzy Osbourne – legendarny brytyjski wokalista i muzyk heavymetowy, wieloletni członek zespołu Black Sabbath, który od początku lat 80. prowadził karierę solową. Zdobywca pięciu nagród Grammy. O muzyce i burzliwym życiu Księcia ciemności pisał w 2014 roku na łamach Gazety SGH prof. dr hab. Piotr Ostaszewski z Katedry Badań Gospodarek Azji Wschodniej w Instytucie Gospodarki Światowej KGŚ SGH, prorektor ds. studentów i dydaktyki SGH w latach 2012–2016, ambasador RP w Korei Południowej w latach 2017–2024. Poniżej załączamy cały tekst.

Ozzy Zig Needs Gig czyli…

Ozzy Osbourne i Black Sabbath
 

Długie włosy w kasztanowym odcieniu, okrągłe ciemnoniebieskie okulary, a na lewej dłoni tuż przy kościach palców wytatuowane cztery litery, nie.. nie te, co myślicie tylko – OZZY. Dalej chyba już nie trzeba przedstawiać prostego „gentlemana”, w każdym razie portret pamięciowy nie wymagałby szczególnego wysiłku ze strony osoby opisującej postać Johna Micheala Osborne’a.

To fantastyczne kiedy w wieku sześćdziesięciu lat człowiek może powiedzieć o sobie: Moje życie było kapitalne, ćpałem, piłem, (muszę wykropkować), robiłem co chciałem i jestem cholernie z niego zadowolony, jestem szczęśliwy. W 2002 r. Ozzy został zaproszony na wieczorne przyjęcie zorganizowane dla świata artystycznego i prasy przez prezydenta George’a Busha Jr. (ktoś nawet spytał – czy coś ich różni?). Witając szanownych zebranych prezydent skierował uwagę na mającego już mocno (jak zwykle) w czubie Ozziego, wymieniając wszystkie najlepsze tytuły z repertuaru Black Sabbath. Następnego dnia na mocnym kacu Ozzy podchodzi do lustra i zadaje sobie pytanie: … mać, no kto by pomyślał. Niesamowita historia. Zaczynaliśmy jako czterech gówniarzy z Birmingham, a teraz jemy obiad z samym prezydentem. Nikt by tego nie wymyślił. Wymyśliło życie. Ono pisze najlepsze scenariusze. Spełnią się jeśli je dokładnie zrealizujemy.

Jakie szanse na karierę miał urodzony w 1948 r. w Aston John Osbourne jako czwarte dziecko Johna Thomasa i Lillian Osbournów? Tym bardziej, że nieco później na świat miało przyjść jeszcze dwóch młodszych braci. Utrzymanie szóstki dzieci w niewielkim robotniczym Aston dla ślusarza narzędziowego w General Electric i pracownicy na taśmie produkcyjnej w fabryce Lucasa nie było łatwe. Przyszłość – raczej punk rock – No Future. Lokalna niewielka społeczność, w której wszyscy się znają nie może zaoferować nic atrakcyjnego. Życiowa sztampa: szkoła podstawowa, szkoła średnia i praca za niskie wynagrodzenie, wieczorem pub, spotkanie z przyjaciółmi, kilka kufelków piwa, dom, kilka godzin snu, kac i znowu praca. Przyzwoite życie przyzwoitego człowieka, tylko z rzadka zdolnego zadać sobie pytanie czy istnieje inny świat. Matka katoliczka, choć niezbyt głębokiej wiary prowadzała Ozzy’ego co niedziela do kościoła, ale efekt konwersacji z panem Bogiem nie napawał optymizmem. Od słuchania opowieści biblijnych i malowania małego Jezusa, jakoś wcale nie stałem się lepszy. Warunki w domu państwa Osbournów – iście spartańskie, jeden pokój, kuchnia i sień, toaleta na zewnątrz. Raczej inspirujące do ucieczki, choć jak Ozzy podkreśla było biednie, ale nie nędznie. W domu były gazety – a jakże, tyle, że zastępowały papier toaletowy, a noszone przez Ozzy’ego latem kalosze, niezależnie od aury, wskazywały, że ośmioosobowa rodzina nie jest w stanie wyposażyć wszystkich swych członków przynajmniej w jedną parę butów.

Od początku Ozzy marzył tylko o jednym – wyrwać się z Aston, grać czy śpiewać w zespole rockowym, byle nie pracować jak rzesze cichych, spokojnych i uczciwych obywateli – ci dopiero mają życie... Specjalnie zostawiam kropki, bo gdybym miał cytować pełne wypowiedzi Ozzy’ego, to praktycznie cały tekst byłby wykropkowany. Najśmieszniejsze jest to, że wytatuowany niczym obraz Gustawa Klimta Ozzy wspomina jak bardzo był zbulwersowany, kiedy w wieku kilku lat dostrzegł tatuaż na ręku swej ciotki.

Jak było w szkole? Clown, głupek, dysleksja, dysgrafia, dzisiaj to pewnie doszłaby do tego dyskalkulia, nieumiejętność formułowania pełnych zdań – to tylko kilka uwag, jakich na temat syna mogli wysłuchać niezbyt dumni z postępów w nauce Johna Michaele rodzice. Dwie klasy wyżej do tej samej szkoły podstawowej uczęszczał Frank Anthony Iommi (Tony Iommi). Gość, do którego Ozzy czuł niezmierny respekt. Po pierwsze, całkiem nieźle się uczył, po drugie – świetnie grał na gitarze (i nie tylko), po trzecie – umiał dobrze się bić, po czwarte – był przystojny, antyteza Ozzy’ego. Tony coś tam słyszał w szkole o Ozzym, ale zazwyczaj były to tylko epitety bynajmniej nie przysparzające splendoru przyszłemu wokaliście Black Sabbath. Do spotkania z Tonym miało dojść dopiero w 1967 r.

Tymczasem Ozzy skończył szkołę podstawową, a celem jego edukacji bynajmniej nie był Oxford (chyba żeby potraktować tę nazwę dosłownie, to być może mógłby przechadzać się w towarzystwie wołów). Czekała go przyszłość chłopaka z Aston, czyli praca w jakiejś brudnej fabryce za śmieszne pieniądze. Ale jak odwrócić kartę przeznaczenia? Wraz z kolegą z sąsiedztwa, niejakim Patrickiem Murphym, Ozzy jeszcze w czasach szkolnych zaczął chodzić na jabłka do cudzych ogrodów, później zaczęło się „czyszczenie” parkometrów, drobne kradzieże w sklepikach, „pilnowanie” aut pod stadionem Aston Villi. Usługa ich mycia była całkiem popłatna, tyle że klientowi wymyto auto drucianym zmywakiem. Nie muszę opisywać nastroju właściciela samochodu. Cenzurka z gimnazjum stwierdzała krótko: John Osbourne uczęszczał do gimnazjum ogólnokształcącego przy Birchfield Road, podpis – dyrektor. Mierne kwalifikacje.

Z początku Ozzy był hydraulikiem. Pracę tę otrzymał jesienią i miał naprawiać studzienki stojące na zewnątrz, co o tej porze roku i zimą sprowadza się do uszczelniania popękanych rur. Doświadczenie w tej materii nie było zbyt długie, ale zwolnienie po 7 dniach roboczych było wynikiem kradzieży jabłek z prywatnego ogródka, a nie braku zamiłowania do fachu. Tu pierwszy życiowy przypadek – gdyby go nie zwolniono pozostałby hydraulikiem. Jabłko, choć raczej negatywnie kojarzone w cywilizacji chrześcijańskiej (a skosztowała je przecież kobieta), uratowało mu drogę do kariery. Druga praca to zakład przemysłowy pod Aston, w którym Ozzy obsługiwał odtłuszczarkę. Zadaniem młodego adepta gimnazjum ogólnokształcącego było zanurzanie w pełnej chemikaliów kadzi różnych metalowych części pokrytych smarem itp… Tu znowu szczęście: zapachy dobywające się ze zbiornika były przykre dla nosa, ale zapewniały niezwykłe doznania i wyłączenie się z czaru otaczającej rzeczywistości – zwalały z nóg jak mocny narkotyk. Nie namyślając się długo Ozzy spróbował raz, drugi, trzeci, a potem już szło automatycznie, głębokie wdychanie oparów stało się pracą samą w sobie. Ozzy nachylał się nad kadzią i chłonął każdy atom wydzielanego odoru. Kompletny odlot i szybki wylot z pracy. Kolejna, tym razem już mająca rokowania na dłuższą metę praca to fabryka Luckasa, w której Ozzy miał testować klaksony samochodowe. Pasjonujące zajęcie podsumował w taki oto sposób: Wziąć klakson, podłączyć kable, pokręcić śrubokrętem, baa!! Buu!! Wiii!! Err!! Biup!, Odłożyć klakson na taśmę, Nacisnąć guzik, wziąć klakson… Dzień to jeszcze można sobie wyobrazić, tydzień, ciężko, ale jakoś, ale rok i więcej, to chyba tylko z kadzią z chemikaliami, a tej tu brakowało. Zaletą Ozzy’ego było to, że zawsze umiał zadać pytanie. Razem z nim na taśmie pracował niejaki Harry. Spędził tam 35 lat. Co miał z tego mieć odchodząc na emeryturę? Grawerowany zegarek (taki prezent okolicznościowy, żeby sobie spoglądał na wskazówki jak mu czas upływa) i jakieś 120 funtów emerytury (na owe czasy). Chwalebna przyszłość wypłoszyła Ozzy’ego. Kolejny punkt dla naszego bohatera: nie dał się wciągnąć w pasję pracy twórczej klaksonisty, ale zawsze mógł już powiedzieć, że bliżej mu było do wyczynów muzycznych. Najdłużej przepracował w rzeźni: zabijanie, patroszenie, oprawianie mięsa itp… Nikt nie chce wiedzieć, jak robi się parówki. Ozzy miał aż za dobre o tym pojęcie. Co z tego zostało? Koncerty Ozzy’ego pełne rzucanych w publikę wnętrzności (najczęściej podrobów) – skoro ludziom się to podoba, to czemu nie. Zastrzegam jednak, ten pomysł już jest  zarezerwowany, więc gdyby ktoś dzisiaj zachciał śpiewać rzucając w publiczność kurzą wątróbką (7 zł za kilogram) nie zrobiłby furory, a o milionach też może tylko pomarzyć.

Koszmar pracy w rzeźni przeplatany był włamaniami do sklepów i domów prywatnych – zysk niewielki, ale kara znacząca. Najśmieszniejsze było włamanie do sklepu odzieżowego. Może i coś by z tego było, tyle że Ozzy to życiowy nieudacznik, ukradł wieszaki i jakieś śpioszki dla dzieci. Kto to miał nosić, kto kupiłby wieszaki, jak sprzedać śpioszki? Ale za to była kara kilku tygodni więzienia. Co prawda nie doznał tam uszczerbku na zdrowiu, ale myśl o ewentualnym powrocie za kratki odstręczała go od jakichkolwiek nierozsądnych działań. Ani cwaniakiem ani biznesmenem Ozzy nigdy nie był, więc po wyjściu na wolność musiał czekać na swój moment. Kolejny punkt: cierpliwość się opłaciła. W domu stał patefon i rodzice, zwłaszcza przy niedzieli, lubili posłuchać muzyki. Tymczasem na Wyspach Brytyjskich rozpoczęła się beatlemania. Szał na Beatlesów przerodził się w powszechną obecność ich muzyki, zdjęć, plakatów itp… Jak być kimś takim? Jak oni to zrobili? Jak stworzyć taką muzykę, by wszyscy chcieli się nią zachwycać, by tłum dostał prawdziwego szału?

Lata sześćdziesiąte to rozkwit muzyki rock. Na Wyspach Brytyjskich są to początki tak znakomitych grup jak Jethro Tull, The Yardbirds, the Cream, Led Zeppelin czy Pink Floyd. Zresztą wszyscy chcą wówczas grać, by zarabiać i skupić na sobie wzrok pięknych młodych dziewczyn. Jakoś nie ma tu miejsca dla Ozzy’ego. Co on umie? Nigdzie dotąd nie występował. Nie wie czy umie śpiewać, nie wie jaki ma głos, doświadczenie ze strojeniem klaksonów nie bardzo się przyda. Nawet jeśli cokolwiek by chciał zdziałać to i tak nie wyjdzie poza granice Aston, no może Birmingham, ale to byłby już szczytem marzeń.

Ozzy zostawia w sklepie muzycznym ogłoszenie Ozzy Zig Needs Gig (dosł. Ozzy Zig poszukuje zespołu). Siedząc w domowym zaciszu i roztaczając ciemne myśli jak potoczy się jego dalsze życie, Ozzy słyszy stukanie do drzwi. Patrząc przez wizjer widzi śmieszną postać faceta ubranego w ciemnoczerwone pluszowe spodnie, rozpiętą do połowy koszulę, mającego długie opadające na ramiona włosy, uczniacki wąsik i – jak sam to opisał – wielki kulfonowaty nochal. Nazywał się Terrence Butler a używał zawsze pseudonimu Geezer, co znaczy zgredek, staruch, pryk. Ta krótka znajomość mogła zakończyć się fiaskiem. Ozzy pozwolił sobie na kilka niewybrednych komentarzy pod adresem Geezera, a i ten nie pozostał mu dłużny. Niemniej cel, z jakim Geezer zjawił się w mieszkaniu Ozzy’ego został osiągnięty. Jego zespół Rare Breed poszukiwał wokalisty. Interview prowadzone w przedpokoju: śpiewałeś już kiedyś? Jasne – odpowiada Ozzy, który nigdy nie wydobył z siebie głosu w rytm jakiejkolwiek melodii. Dobra, kwituje rozmowę Geezer, masz tę robotę.

„Robota” w Rare Breed nie trwała długo, a jedynym jej istotnym elementem było spotkanie na ulicy w towarzystwie Geezera długowłosego, wysokiego blondyna, na którego Geezer wołał Rob. Rob pochwalił się, że właśnie dostał robotę w zespole the Yardbirds u Jimmy’ego Page’a, zresztą mówił o jeszcze innej koncepcji – o własnym zespole the Hobbstweedle. Rob to nikt inny jak Robert Plant. Wówczas dla Ozzy’ego utrwalił się jedynie jego wizerunek, znał the Yardbirds, ale niespecjalnie to do niego przemawiało. Rare Breed szybko poszedł w zapomnienie i Ozzy powrócił do swych rutynowych zajęć, picia w domu lurowatych herbat, wychodzenia z kilkoma pensami do pubu na piwo i rozmyślania, co ze sobą począć. Iskierka nadziei szybko się wypaliła, szara rzeczywistość przyćmiewała marzenia. Ponownie takie same uczucia będą nim targać w 1978 roku, kiedy Tony Iommi wyrzuci go z Black Sabbath. Teraz jednak w 1967/68 roku nawet nie mógł przypuszczać, że Geezer bynajmniej nie zniknął z horyzontu. Na marginesie, Geezer Butler jest przeciwieństwem Ozzy’ego. Muzyk i poeta, dobrze znający filozofię wschodu, dobry tekściarz, a poza tym całkiem dobry księgowy. Rozpad the Rare Breed nie był dla niego aż tak strasznym wydarzeniem. Cóż, jak mówił, awansowałem w firmie i będę ciągnął swoją pracę. Co prawda miał również zapewnioną rodzicielską opiekę – w domu od małego był oczkiem w głowie.

Ozzy kazał wycofać swoje ogłoszenie. Po kilku miesiącach pod drzwiami jego domu pojawia się Bill Ward. Na progu pyta czy rozmawia z Ozzy’m Zigiem. Wściekły Ozzy tłumaczy, że już dawno kazał zdjąć ogłoszenie, ale orientuje się, że znowu chodzi o pracę. Wraz z Wardem stoi Tony Iommi. O nie! Mówi z ledwie tłumionym rozczarowaniem. To jest clown, fujara, znam go ze szkoły, pajac, pośmiewisko wszystkich. Chodźmy stąd. Zrezygnowany Ozzy spuszcza wzrok. Nie tylko, że we wspomnieniach Iommi’ego zachował się jego prawdziwy wizerunek, ale do tego jest ostrzyżony na krótko, a przecież to czas kwiatów, długich włosów i dzwonów, a tu przed nimi stoi coś…, co jego przyszły teść Don Arden (ojciec Sharon Arden) określał jako warzywo – tak, Arden nazywał Ozzy’ego Vegetable, jak sam podkreślał ze względu na nikłą inteligencję. Bill Ward jest jednak świadomy, że obaj muzycy nie mają co wybrzydzać. Zwraca się do Tony’ego – dajmy mu szansę, niech zaśpiewa z nami, zobaczymy co potrafi .

W zespole znaleźli się zatem Tony Iommi (gitara prowadząca), Bill Ward (perkusja) i Ozzy (John Michael) Osbourne. Iomii zauważył, że brakuje im basisty i... nazwy. Ozzy wskazał na Geezera i tak po dwóch dniach, wraz z grającym na basie Butlerem, sformował się klasyczny skład grupy – bez nazwy. We czwórkę siedzieli w jakimś barze i deliberowali nad nazwą, nie wiedząc nawet, jaki rodzaj muzyki będą grali. Ozzy proponuje nazwę Polka Tulk, bo tak nazywa się stojący u niego w domu talk do rąk używany przez matkę. Choć nie przypada to pozostałym członkom do gustu, postanawiają przyjąć pomysł Ozzy’ego rozszerzając nazwę na Polka Tulk Blues Band, co jednocześnie świadczy o profilu muzycznym zespołu. W tym okresie 1968 r. zespół pozostawał pod wrażeniem Fleetwood Mac, niemniej pierwsze koncerty w klubach w Aston nie przeszły do historii muzyki. Tym razem postanowiono zmienić nazwę na Earth (Ziemia). To była propozycja Billa, a jakie argumenty przemawiały za jej przyjęciem? Była krótka i nie wskazywała na rodzaj muzyki.

Earth miał nieco szczęścia, a przynajmniej tak się mogło wydawać. Zespół nic nie zarabiał, a finansowo nieco wspomagali go rodzice Tony Iommi’ego, mający niewielki sklep spożywczy. Niemniej cała czwórka była bardzo zdeterminowana, by osiągnąć cel – zrobić może nie tyle wielką karierę, co zarobić pieniądze na życie, w każdym razie lepsze od tego, jakie mieli dotychczas. Tony pracował jako blacharz i dzień przed jednym z koncertów, zanim jeszcze w ogóle założył zespół z Wardem i Ozzy’m, miał wypadek. Maszyna obcięła mu opuszki dwóch palców, co dla gitarzysty jest absolutną tragedią. Tony poradził sobie z tym, otóż od tamtego czasu sam wyrabiał z plastikowych butelek małe nakładki na końcówki palców wykorzystując je przez bardzo długi czas, nawet wtedy, gdy Black Sabbath wspiął się na wyżyny show biznesu.

W końcu 1968 r. Tony miał już pewien plan działania. Chodziło o to, by gotowi do gry muzycy mogli zaoferować swoje wsparcie jakiejś gwieździe występującej w Aston czy w Birmigham. Mogli też być zespołem zastępczym, gdyby gwiazda nie zjawiła się na występie. I tak się stało. To właśnie oni stojąc pod klubem, w którym miał występować Ian Anderson i Jethro Tull zaoferowali właścicielom swoje usługi, gdyż zakontraktowana znana już grupa nie wywiązała się z umowy, co groziło odwołaniem imprezy. Występ został dobrze przyjęty przez publiczność, poleciało tylko w ich stronę trochę butelek, puszek po piwie i papierosów. Ale później bluesowe i rockowe utwory (w większości nie własne) zrobiły swoje. Mocno spóźniony Anderson nie wszedł oczywiście już na scenę ale przysłuchiwał się brzmieniu zespołu. Po koncercie stała się rzecz nieoczekiwana. Grupa miała poczucie nabierania wiatru w żagle. Koncert w klubie w Aston nie oznaczał milionów, ale może dobry początek, przynajmniej zgrania się muzyków. I znowu zakręt. Kilka tygodni później Tony Iomii postanowił opuścić Earth i przejść do Jethro Tull.

Szczęściem nie zabawił tam długo. Z jednej strony w Aston pozostała trójka zrezygnowanych młodych niedoszłych muzyków, z drugiej Tony, jak się wydawało, miał otwartą drogę do kariery. Sęk w tym, że z Andersonem nie mógł się zgrać. Nie doszło do żadnego konfliktu, po prostu po dwóch tygodniach Iommi wrócił do Aston, zwołał Ozzy’ego, Warda i Geezera i zaproponował wspólne granie, ale takie, by ruszyć w stronę sukcesu, by stać się jednym z fi larów nowoczesnego rocka. Nie chodziło o bzdurne hippisowskie poczucie piękna, wolnej miłości i wolności. Wprost przeciwnie, należało zaproponować własny styl, coś co chwyci swym brzmieniem i nastrojem. Na spotkaniu w pubie Tony oznajmia krótko – dobra chłopaki, do roboty!

Earth musiał zmienić nazwę na bardziej oryginalną. Ponoć powstała ona dzięki Geezerowi Butlerowi, który poszedł do kina na film o tytule Black Sabbath. Spostrzegł, że ludzie chodzą na tego typu filmy, aby się bać – po co płacić za coś czego się boimy? – pytał. Ale Black Sabbath to idealna nazwa dla powstającego brzmienia grupy, której menadżerem został Jim Simpson. To on wysłał grupę do Holandii i Niemiec. W 1969 r. zespół był już coraz bardziej rozpoznawalny, zresztą konkurencja też nie próżnowała. W 1969 r. na rynku pojawiła się pierwsza płyta Led Zeppelin, w którym frontmanem był Robert Plant. Zespół przesłuchał płytę Page’axi Planta, po czym Iomii oznajmił – my zagramy ciężej.

W 1970 r. grupa Black Sabbath podpisała swój pierwszy kontrakt płytowy. Płytę pod tym samym tytułem nagrano w 12 godzin. Kontrakt z firmą Vertigo zaowocował pierwszym albumem, w którym pojawiły się charakterystyczne riffy Tony’ego. Ozzy wspomina, że kiedy po raz pierwszy usłyszał w radiu BBC swój głos i utwór Evil woman don’t you play your games with me był wniebowzięty. Nie chodziło jeszcze o pieniądze, ale fakt, że chłopak z Aston, który jeszcze do niedawna poszukiwał dziesięciocentówki na piwo w pubie stał się głosem rozpoznawalnym, choć dodajmy, ta sama piosenka wydana na singlu nie od razu okazała się sukcesem. Black Sabbath stało się faktem i w ciągu kilku tygodni po wydaniu płyty pieniądze zaczęły płynąć strugą do kieszeni nie tylko zespołu, ale i menedżera Jimiego Simpsona. Trzęsącymi się rękoma Ozzy nakłada płytę na talerz gramofonu (tak w owym czasie nazywano urządzenie do słuchania płyt) i czeka na werdykt rodziny. Jak wspomina po latach – zakłopotany ojciec spogląda na mamę, potem na mnie i wreszcie mówi – synu, czy ty aby na pewno nie pijesz za dużo piwa? Ale gdyby tylko o piwo chodziło, to byłoby jeszcze nic, później Ozzy przyznawał się na przykład do tego, że nafaszerowany narkotykami i prochami rozmawiał nawet z koniem, i – co wprawiało go w zdziwienie – koń odpowiadał i to pełnymi zdaniami.

W ślad za pierwszym sukcesem z 1970 r. przychodzi kolejny – album Paranoid. I znowu najbardziej znane utwory, które do dziś grane są nie tylko przez inne mega gwiazdy rock areny, ale także przez młode pokolenie. Na okładce pojawił się jakiś młody facet w hełmie i z tarczą. Bynajmniej nie był to błędny rycerz, tylko wynajęty gentleman pozujący raz na całe swoje życie do płyty Black Sabbath. Płyta Paranoid miała pierwotnie nosić tytuł War Pigs (Wojenne świnie), bo cóż lepiej oddawałoby ponurą atmosferę toczącej się od 1959 r. wojny w Wietnamie. W rezultacie War Pigs stało się tytułem jednego z bardziej znanych utworów, a Paranoid to kolejny wielki przebój grupy, który zresztą Ozzy zaśpiewał nawet na koncercie dla Królowej Elżbiety II (nie wiem na ile była tym zachwycona, jednak utwór jest naprawdę genialny i rozpoznawalny po wsze czasy).

Wówczas już życie całej czwórki uległo odmianie. Co najciekawsze, trwa ono w tym rytmie dalej, no może z mniejszą ilością alkoholu i narkotyków. Jak mówił Tony Iommi, to jest nie do pojęcia: chcesz willę, dzwonisz i już ci prezentują ileś ofert, przy czym na każdą cię stać, chcesz  amborghini i następnego dnia podjeżdża pod twój dom nowiutki wóz, najnowszy model itd…, itp… Sen się ziścił. W tym też czasie pojawiają się nowe symbole grupy, albo też grupie przypisywane, takie jak odwrócone krzyże, co interpretowane jest przez nawiedzonych „znawców” jako kult satanistyczny. Black Sabbath tymczasem wierzy jedynie w pieniądze i to, co zobaczy w narkotykowym transie. Master of Reality to pełna ciężkiego brzmienia płyta, w której After Forever zapytuje jasno; Czy kiedykolwiek myślałeś o zbawieniu swej duszy?

Vol 4 to nieco inna płyta. Świadomość, że długie utwory szybko się nudzą i potrzeba utrzymania się na fali, pchnęły grupę ku nieco innemu brzmieniu, przede wszystkim krótszych utworów z (jak to nazwał Ozzy) dużą liczbą udziwnień. Kolejny album, który zdobył zasłużoną sławę na świecie, to jednocześnie triumf zespołu popadającego w typowy dla gwiazd odlot – limuzyny, luksusowe hotele, piękne dziewczyny, no i nieodłączne narkotyki, którym zadedykowano utwór Snowblind (Śnieżna ślepota). Wszyscy biorą – weź i ty, to motto tamtych czasów. Bill Ward poza tym pije na umór. W 1975 r. jest w stadium zaawansowanego alkoholizmu, przez pewien czas będzie nawet mieszkał na ulicy, nie z biedy, ale z powodu picia. Ozzy pochłania alkohol jak gąbka, kilka butelek Hennesy dziennie, do tego szampan i duuuuuużo piwa, a poza tym środki uspokajające i pobudzające oraz wszelkiego rodzaju narkotyki. Mówi nawet, że kiedy szedł na badania lekarskie obawiał się czy lekarz nie oznajmi mu – w pobranym od pana alkoholu znaleźliśmy ślady krwi. Wszystko to pełne sprzeczności. Ale w przeciwieństwie do wielu muzyków Black Sabbath nie jest pogrążone w beznadziei. Narkotyki to dla grupy nie środek, do którego można dorobić jakąś pokrętną teorię o wnikaniu w wyższe pokłady świadomości – to coś, co pozwala się jej pozbyć, czerpią z życia ile mogą, nawet jego kosztem. Co ciekawe, panowie, dzisiaj dobrze po sześćdziesiątce, mają się całkiem nieźle (no jeśli nie liczyć zawału i Billa Warda) i wciąż żyją i koncertują.

Sabbath Bloody Sabbath, Sabotage i Technical Extasy to płyty, które już chyba nie są w stanie konkurować z pierwszymi czterema krążkami, aczkolwiek Techniczna ekstaza to dzieło Iommi’ego, z którego był bardzo dumny. Zmienia się tam brzmienie gitary i wokalny podkład Ozzy’ego, dający doskonałe dopełnienie nieco przytłumionego szybkiego rytmu. W 1978 r. grupa nagrywa swoją ostatnią płytę w klasycznym składzie. Jest nią Never Say Die. Utrzymana w tonacji rockowej i heavyrockowej nawiązuje do wczesnych lat słynnej niegdyś grupy Ten Years After. Miała to być składanka wszystkiego, co każdy z członków grupy lubił. Czy wyszło? Średnio, bo też i niesnaski w zespole stawały się coraz bardziej widoczne. Ozzy mówił później: Każdy z nas dał tu upust swoim frustracjom. Wywaliliśmy z siebie wszystko, co się w nas kotłowało przez dziewięć lat…

W tym samym roku Ozzy musiał opuścić zespół. Wszystko się nie kleiło, to zresztą całkiem normalne. Nie on jednak zdecydował o opuszczeniu grupy lecz jak zwykle mocny charakterologicznie Iommi, a powiadomił Ozzy’ego o tym Bill Ward. Po odejściu z grupy Ozzy poszedł do luksusowego hotelu, gdzie pił jak zawsze, ale jednocześnie dobrnął do punktu, w którym zapytał siebie – i co dalej? Fajnie się żyło, teraz nie mam co ze sobą zrobić, pewnie będę sprzedawał hot dogi, a jakiś klient zobaczy mnie i powie – o to ten, co śpiewał w Black Sabbath. No i kolejny łut szczęścia. Na życiowej drodze Ozzy’ego pojawiła się Sharon Arden, córka znanego producenta i – nazwijmy to – show-biznesmena Dona Ardena. Ozzy był w związku małżeńskim od 1971 r. z Thelmą. Teraz po odejściu z Black Sabbath nadszedł czas rozstania z żoną, która zresztą jako jedyna zawsze zwracała się do niego nie Ozzy a po imieniu – John. Przynajmniej ona starała się traktować małżeństwo poważnie, ale i tak nic z tego nie wyszło. Thelma nie była w stanie znieść już jego zachowań, awantur, wyskoków – po alkoholu i narkotykach bardzo niebezpiecznych. Kiedy zabrała go na statek wycieczkowy w rejs po Karaibach, mający być przedsmakiem alkoholowego odwyku, Ozzy wspominał: Wiecie jak jest na takim statku. Pływasz, umierasz z nudów. A jedzenia i alkoholu jest tam w bród. Co robię? Widzę balię ponczu na sali. Mój odwyk trwał kilka godzin. Zaraz nalałem sobie szklaneczkę, gul, gul, gul, potem następną, a w końcu przestałem już liczyć. Boże, gdybym mógł to wskoczyłbym do tej balii z ponczem.

Rozwód z Thelmą i ślub z Sharon to kolejny zakręt życiowy. Sharon to doskonała bizneswoman i twardy, a przy tym niezwykle kreatywny charakter. To ona postanowiła stworzyć solową karierę Ozzy’ego, to ona powołała do życia Ozzfest, to wreszcie ona wpadła na pomysł reality show o życiu Osbournów. Ktoś powie, nic w tym nadzwyczajnego. Tak, to dlaczego nikt z nas nie chce zrobić reality show o sobie, dodajmy za ciężkie miliony. Odpowiedź – bardzo prosta – nie jesteśmy szurnięci, a przynajmniej nie w taki sposób, by dało się na tym zarobić. A szurnięty Ozzy to genialna reklama. Błaznować też trzeba umieć i to chyba jest niezwykle trudna sztuka w życiu. Kto jest w stanie zjeść nietoperza (małego co prawda) na scenie – Ozzy. Kto wysika się w forcie Alamo – Ozzy. Kto wywali telewizor przez hotelowe okno – Ozzy.

U Ozzy’ego, dzięki Sharon, wszystko kosztuje, a właściwie za wszystko się płaci. Każdy skandal został obrócony w biznes. Ten biznes wart jest ok. 70 mln. funtów. Ale mówiąc poważnie, jego utwory, by wspomnieć chociaż Shot in the Dark, Hellriaiser, See you on the other side czy I don’t want to change the Word, są naprawdę dobre. Nie szkodzi, że Ozzy to dinozaur estrady. Umierająca matka Ozzy’ego zapytała go: John, czy to prawda, że jesteś milionerem? – tak mamo. Ale czy to prawda, że jesteś multi-, multi-, multi-, multimilionerem? – tak mamo. A powiedz mi synu, jakie to uczucie? – nie jest źle mamo, nie jest źle. 
Z całego serca życzę tego moim czytelnikom, by też mogli powiedzieć o swoim życiu – not so bad mummy, not so bad.
 

Piotr Ostaszewski

 

Fot. Fot. http://www.fansshare.com/gallery/photos/ (dostęp październik 2014)