Bezpieczeństwo żywnościowe świata w trzeciej dekadzie XXI w.

pole przy zachodzie słońca

DLACZEGO MÓWIMY O BEZPIECZEŃSTWIE ŻYWNOŚCIOWYM? JAKIE SĄ ZAGROŻENIA W TYM OBSZARZE? JAKI WPŁYW NA BEZPIECZEŃSTWO ŻYWNOŚCIOWE ŚWIATA MA WOJNA NA UKRAINIE? O TYM I INNYCH ASPEKTACH W ROZMOWIE Z PROF. DR. HAB. STANISŁAWEM KOWALCZYKIEM, KIEROWNIKIEM ZAKŁADU RYNKU I BEZPIECZEŃSTWA ŻYWNOŚCIOWEGO W INSTYTUCIE RYNKÓW I KONKURENCJI SGH ORAZ DR JULIJĄ ZOŁOTNYCKĄ (YULIIA ZOLOTNYTSKA) Z TEGO SAMEGO ZAKŁADU.

Karolina Cygonek: Co implikuje prawo człowieka do wyżywienia? Jakie były przesłanki zorganizowania w marcu br. przez Instytut Rynków i Konkurencji SGH konferencji „Bezpieczeństwo żywności świata w trzeciej dekadzie XXI w.”?
Stanisław Kowalczyk: Konferencja została zorganizowana w tym roku z trzech powodów. Mamy dwie okrągłe rocznice: 80. rocznicę pierwszego spotkania założycielskiego FAO, czyli Organizacji Narodów Zjednoczonych ds. Wyżywienia i Rolnictwa. Miało ono miejsce jeszcze w czasie wojny w 1943 r. w USA. Tam po raz pierwszy powiedziano, że gdy wojna światowa się skończy, każdy człowiek powinien mieć określone prawa: prawo do wolności, w tym wolności słowa i wyznania, czy prawo do wyżywienia; przy czym nie sformułowano tego wprost. Zaznaczono jedynie, że nie może być tak, że ludzie na świecie głodują (ang. freedom from want, right to food). Druga okoliczność to zbliżająca się 50. rocznica (1974 r.) przyjęcia koncepcji tzw. bezpieczeństwa żywnościowego, która pierwotnie została sformułowana także na forum FAO.

Z kolei, gdy chodzi o nasze własne podwórko, warto przypomnieć, że w 2022 r. rektor SGH dr hab. Piotr Wachowiak, prof. SGH, powołał w Instytucie Rynków i Konkurencji nowy Zakład Rynku i Bezpieczeństwa Żywnościowego, którym mam przyjemność kierować. Chcieliśmy zwrócić uwagę na wagę tematyki bezpieczeństwa żywnościowego w perspektywie akademickiej, stąd trzeci powód tej konferencji.

Dlaczego w ogóle mówimy o bezpieczeństwie żywnościowym?
S.K.: W ostatnich latach bezpieczeństwo żywnościowe zarówno w skali globalnej, jak i regionalnej słabnie. Złożyło się na to kilka przyczyn, głównie – pandemia COVID-19 i wojna na Ukrainie. W następstwie tych zjawisk liczba ludności głodującej na świecie zamiast spadać, zaczyna wzrastać. Jak się szacuje, tylko w wyniku pandemii koronawirusa dodatkowo ok. 150 mln ludzi na świecie bądź cierpi ostry, bądź tzw. umiarkowany głód. Innymi słowy, albo jest tak, że nie ma w ogóle żywności, albo występuje ona w niedostatecznej ilości, żeby zaspokoić potrzeby człowieka.

Nasza konferencja została zorganizowana we współpracy z Narodowym Uniwersytetem Poleskim (PNU) w Żytomierzu na Ukrainie. Zależało nam na bezpośrednich głosach stamtąd, które by wskazywały, co się tak naprawdę wydarzyło na Ukrainie przez ten ostatni rok (od inwazji Federacji Rosyjskiej w lutym 2022 r. – red.).

Za cel tej konferencji postawili sobie Państwo zidentyfikowanie zagrożeń dla bezpieczeństwa żywnościowego dla świata, dla regionu i dla Polski. Czy mógłby Pan do tego się odnieść?
S.K.: Są trzy podstawowe zagrożenia. Pierwsze, z którym mamy do czynienia od końca drugiej dekady  XXI wieku, czyli od przełomu lat 2017/2018 roku, to bardzo silne turbulencje pogodowe, głównie – niespotykana od dziesiątek lat susza w Afryce. Spowodowała ona, że na tamtym rynku zwyczajnie zabrakło żywności – w wielu krajach nie jest ona fizycznie dostępna.

Drugie zagrożenie, które wystąpiło niespodziewanie i na skalę globalną, to COVID-19. Pandemia obniżyła bezpieczeństwo żywnościowe w wielu regionach świata, ale przede wszystkim w krajach rozwijających się w Azji, Afryce i Ameryce Południowej.

No, i wreszcie bezpieczeństwem żywnościowym świata zachwiała wojna na Ukrainie. Kraj ten należy do czołowych producentów i eksporterów zbóż: pszenicy, jęczmienia, kukurydzy. Jeżeli chodzi o eksport oleju słonecznikowego, to do Ukrainy należy ponad 50% światowego eksportu tego produktu. W normalnych warunkach Ukraina jest w stanie zebrać ok. 80 mln ton zbóż w ciągu roku, z czego na własne potrzeby przeznacza ok. 20 mln ton. Czyli 60 mln ton może natychmiast przeznaczyć na rynek światowy, oczywiście, w warunkach, gdy nie ma blokujących działań wojennych.

Mówiąc najbardziej ogólnie, w następstwie i pandemii, i konfliktu zbrojnego na Ukrainie zostały poprzerywane tzw. globalne łańcuchy dostaw żywności. Czy mógłby Pan to wyjaśnić?
S.K.: To, co uznawaliśmy, że jest nam dane raz na zawsze, nagle zostało zburzone. Nikogo dotąd nie dziwiło, że w ciągu 12 miesięcy każdego roku konsumujemy produkty wytwarzane na antypodach. Natomiast okazało się, że te łańcuchy można bardzo łatwo porozrywać. Łańcuchy te najpierw zostały zerwane przez zamykanie granic. Wprowadzono restrykcje ze względu na ochronę zdrowia, zablokowano możliwość przemieszczania się towarów i ludzi. Ale nie tylko. Jak się okazało, że może to rzeczywiście skutkować ograniczeniem dostępności fizycznej (na rynku wewnętrznym – red.), część krajów zaczęła nakładać restrykcje na eksport własnych produktów. Takie kraje, jak Argentyna czy Brazylia, nagle stwierdziły, że trzeba przyhamować eksport, bo nie wiadomo, co wydarzy się w następnych miesiącach, czy same nie będą cierpieć głodu, gdy wyeksportują swoje produkty.

W pierwszym momencie było tak, że kraje eksportujące odczuwały wręcz nadwyżkę podaży – nie mogąc wyeksportować części produktów. Tak było także w przypadku Ukrainy w pierwszych miesiącach wojny.

grafika z dłonią i kłosem

Jaki wpływ na bezpieczeństwo żywnościowe świata miała wojna na Ukrainie i jak zmieniło to sytuację ukraińskiego rolnictwa?
Julija Zołotnycka: W pierwszej połowie 2022 r., gdy Rosjanie zamknęli porty czarnomorskie, Ukraina nagle zaczęła „dusić się” od nadmiaru zboża. W magazynach było jeszcze ponad 20 mln ton, a za pasem już były kolejne żniwa. Rosjanie sporo zboża zniszczyli, część wywieźli, część rozgrabili. Dotyczy to nie tylko zapasów płodów rolnych, lecz także zniszczonego majątku produkcyjnego w rolnictwie, infrastruktury czy obrotowych środków produkcji (pasze, nawozy, środki ochrony roślin). Łączne straty szacuje się na 35 mld USD.

I są to szacunki wsteczne odnoszące się do końca pierwszego kwartału 2023 r. Dodatkowo ponad 30 mld USD to tzw. koszty pośrednie wojny dla ukraińskiego rolnictwa, w tym np. obniżone ceny produktów rolnych (w następstwie blokady eksportu), podwyższone koszty nawozów i środków ochrony roślin itd. Łączny wymiar tych kosztów to w sumie ponad 40 mld USD na koniec 2022 r. To są nieprawdopodobne sumy nie tylko dla rolnictwa ukraińskiego, lecz potencjalnie dla każdego innego kraju.

Obecnie 30% powierzchni użytków rolnych Ukrainy nie nadaje się do uprawy, ponieważ ich teren jest zaminowany lub zniszczony przez działania wojenne. To bardzo dużo. Oznacza to, że na jednej trzeciej obszaru Ukrainy nie będzie zbiorów w 2023 r. Jak nie będzie zbiorów, to nie będzie czym handlować, w efekcie końcowym nie da się odtworzyć potencjału wytwórczego na kolejny rok.

Referat, który przedstawiłam na konferencji, ukazuje precyzyjnie, co zostało na Ukrainie zniszczone, wywiezione oraz zagrabione od początku rosyjskiej inwazji i jakie szacunkowo mogą być koszty odbudowy. Na Ukrainie pola są zaminowane, sprzęt rolniczy niszczą rosyjskie rakiety i miny. Do tej pory rozminowano zaledwie ok. 70 tys. ha z 5 mln ha zaminowanych obszarów. De facto na tym obszarze, na wiosnę 2023 r., nie było żadnych zasiewów, a więc jesienią nie będzie także zbiorów. Przykładowo zasiano o ponad 40% mniej upraw ozimych (pszenica, jęczmień, rzepak), czyli zbiór tych roślin też będzie praktycznie o połowę mniejszy.

Poza problemem dostępności rolników do pól uprawnych, wojna jest przyczyną także innych problemów ukraińskiego rolnictwa. W pierwszej kolejności dotyczy to braku u rolników środków finansowych na zakup wystarczającej ilości czynników produkcji. W 2022 r. pod jesienne prace polowe rolnicy posiadali tylko 80% potrzebnych do zasiewu nasion, 58% paliwa, 53% środków ochrony roślin oraz 46% nawozów. W drugiej połowie 2023 r. i pierwszej 2024 r. będzie to miało wręcz katastrofalne następstwa, tak dla bezpieczeństwa żywnościowego Ukrainy, jak dla wielu regionów świata.

Obecnie na Ukrainie zboża uprawia się głównie w zachodniej części kraju, a także w obwodach centralno-zachodnich. Jak w czasie wojny zmieniło się rolnictwo na Ukrainie?
J.Z.: Eksport produktów rolnych Ukrainy zmalał mniej więcej o jedną trzecią. Produkcja zwierzęca na Ukrainie jest generalnie słabo rozwinięta; jedyną gałęzią tej produkcji jest drobiarstwo, przy czym ono też ucierpiało. Rosjanie atakowali bowiem fermy drobiu, m.in. zniszczyli największą fermę drobiu w Europie, gdzie padło kilkanaście milionów sztuk. Zniszczenie tego obiektu wygenerowało straty na poziomie 1,7 mld USD. A tu chodzi o jeden tylko zakład.

Natomiast Ukraina jest przede wszystkim potęgą w produktach roślinnych, których w ubiegłym roku zabrakło na rynku światowym; praktycznie od lutego do czerwca 2022 r. Dopiero w lipcu 2022 r. udało się uruchomić tranzyt przez porty czarnomorskie.

Eksport produktów roślinnych w styczniu 2023 r. w porównaniu do stycznia 2022 r. zmniejszył się o 24,7%, w szczególności przez spadek o 41% eksportu zbóż.

Przed inwazją rosyjską 95% ukraińskiego zboża było eksportowane drogą morską przez porty czarnomorskie. Od końca lutego do lipca 2022 r. były one zablokowane, za wyjątkiem małych portów naddunajskich, którym brakuje jednak przepustowości eksportowej zdolnej zastąpić porty Morza Czarnego. Tymczasem brak ukraińskiego zboża na rynku światowym spowodował dodatkowy głód w Afryce i na Bliskim Wschodzie już w drugiej połowie 2022 r. Odblokowanie portów to z jednej strony, kwestia ukraińskiej gospodarki, która traci miliardy na braku możliwości eksportu, z drugiej, kwestia skali kryzysu humanitarnego, żywnościowego.

W sumie w ramach „inicjatywy zbożowej” Ukraina wysłała około 900 statków z ładunkiem 26,1 mln ton (kwiecień 2023 r.) do 42 krajów. W eksporcie tym udział państw afrykańskich wynosi 2,3 mln ton, azjatyckich – 5,1 mln ton, europejskich – 7,6 mln ton, krajów Bliskiego Wschodu – 3,4 mln ton, Chin – 7,7 mln ton.

W wyniku wojny na Ukrainie najbardziej pod względem bezpieczeństwa żywnościowego ucierpiały kraje Bliskiego Wschodu, Północnej Afryki i Azji Południowej, ponieważ tam w największym stopniu kierowany jest ukraiński eksport.

Dzisiaj jesteśmy w stanie wyżywić nie tylko te obecne 8 miliardów ludzi na świecie, ale bez większych problemów – 12 miliardów ludzi. Problemem jest podział, czyli możliwość nabycia żywności, jako konsekwencja posiadanych zasobów pieniężnych.

Dlaczego te kraje nie zdywersyfikowały swojego importu? Czy ukraińskie produkty rolne są aż tak tanie, że ten aspekt przeważył?
J.Z.: Jest kilka przyczyn. Po pierwsze, rzeczywiście produkty ukraińskie są cenowo bardzo konkurencyjne. Zboże na Ukrainie uprawiane jest na czarnoziemach, najbardziej urodzajnych ziemiach na świecie. Nawet, jeżeli nie ma wysokiego nawożenia czy użycia środków ochrony roślin, to plony i tak są tam bardzo wysokie. A jeżeli plony są wysokie przy niskich kosztach, to zawsze można być konkurencyjnym cenowo. Po drugie, niestety dywersyfikacja nie jest możliwa natychmiast. Pojawia się bowiem pytanie, z jakiego kierunku można realizować zakupy (import)? Częściowo alternatywą dla rynku ukraińskiego może być import z Ameryki Południowej, być może także z niektórych krajów afrykańskich, jak RPA. Ale trzeba pamiętać, że zboża potrzebują głównie kraje arabskie, Bliski Wschód, gdzie chleb jest podstawą diety, również Indie i Chiny. Kraje te w efekcie wojny na Ukrainie już w 2022 r. zostały dotknięte fizycznym brakiem dostępności żywności. Po trzecie, w ostatnim okresie światowy rynek zbóż znacznie ucierpiał w następstwie wyjątkowo niekorzystnych warunków pogodowych w wielu regionach świata.

Dlaczego Indie tak bardzo potrzebują zboża? Przecież przeszły swoją zieloną rewolucję?
S.K.: Indie są samowystarczalne w zakresie pewnych produktów, jak ryż, ale w innych nie. Kukurydzę, jęczmień czy pszenicę na przykład importują. Jedna trzecia chińskiego importu kukurydzy pochodzi z upraw ukraińskich.

Jak zapewnić bezpieczeństwo żywnościowe zwiększającej się wciąż ludności Ziemi w sytuacji, gdy zmniejsza się areał ziemi uprawnej?
S.K.: Z globalnego punktu widzenia areał ziemi tak bardzo się jeszcze nie zmienia. O ile w 2000 r. 37,6% ogólnej powierzchni ziemi stanowiły użytki rolne, to w 2020 r. było to 36,5%. Szacuje się nawet, że istnieją określone rezerwy ziemi uprawnej, które można by pozyskać przy pomocy niewielkich nakładów, np. nawadniania. Zmniejsza się natomiast powierzchnia ziemi przypadająca na 1 osobę. W 1960 r. było to 1,45 ha na osobę, w 1990 r. już 0,90 ha, natomiast w 2020 – 0,60 ha. Kolejny problem to tzw. dostępność ekonomiczna żywności, czyli to, ile dany konsument jest w stanie zapłacić za żywność. Z punktu widzenia bezpieczeństwa żywnościowego świata wyprodukowanie żywności nie jest wielkim problemem. Dzisiaj jesteśmy w stanie wyżywić nie tylko te obecne 8 miliardów ludzi na świecie, ale bez większych problemów – 12 miliardów ludzi. Problemem jest podział, czyli możliwość nabycia żywności, jako konsekwencja posiadanych zasobów pieniężnych.

Czy może Pan sprecyzować, o co chodzi?
S.K.: Po pierwsze, trzeba zrobić wszystko, żeby zmniejszyć marnotrawstwo i straty żywności. Około jednej trzeciej żywności wyprodukowanej na świecie się marnuje lub jest tracona w następstwie wad i błędów. Straty występują np. przy zbiorze upraw, głównie w krajach afrykańskich, gdzie kosi się sierpem czy kosą i wiele ziaren wypada z kłosów. Z marnotrawstwem mamy natomiast do czynienia wówczas, gdy kupujemy w sklepie chleb, a potem go wyrzucamy.

Zatem gdyby tylko udało się ograniczyć straty i marnotrawstwo żywności, spokojnie bez problemów moglibyśmy zlikwidować głód na świecie; mielibyśmy dodatkowo żywności nawet dla 2 miliardów ludzi.

Ale o co chodzi z tym problemem podziału?
S.K.: Jak mówił swego czasu noblista z 1998 roku, indyjski ekonomista Amartya Kumar Sen, problemem świata nie jest wyprodukowanie żywności, ale jej odpowiedni podział. Niestety, polega to na tym, że znaczna część konsumentów nie dysponuje wystarczającym dochodem, który pozwoliłby nabywać żywność. Jeżeli kilkaset milionów ludzi musi przeżyć za 1 USD dziennie, to oznacza to, że ludzie ci nie są w stanie sfinansować wszystkich swoich potrzeb, w tym potrzeb żywnościowych. Zjawisko to niełatwo jest jednak wyeliminować. Inaczej ujmując oznacza to, że ten, kto jest bogatszy, musi się podzielić z tym, kto jest biedniejszy. A to nie jest takie proste. Oczywiście, doraźna pomoc, pomoc humanitarna istnieje. Ale okazuje się, że wiele państw afrykańskich z różnych powodów nie jest w stanie wyprodukować dla siebie żywności. Tak jest na poziomie państw, a nawet wręcz całych regionów. Powszechnie w tych regionach świata występuje zjawisko landgrabbingu (zawłaszczania, grabieży ziemi – red.). Polega ono na tym, że duże bogate kraje, jak Arabia Saudyjska czy Chiny, a obok nich – również ponadnarodowe korporacje, wykupują setki tysięcy hektarów ziemi w Afryce i bardzo rzadko przeznaczają ją na produkcję żywności, a już z całą pewnością nie dla miejscowej ludności. Jeżeli coś produkują, to surowce przeznaczają na produkcję biopaliw, albo w ogóle traktują tę ziemię jako rezerwę dla własnego kraju, najczęściej w postaci czasowego nieużytku. Kraje arabskie nabywają znaczny areał z myślą, że w przyszłości będą potrzebowały tej ziemi dla zapewnienia żywności swoim społeczeństwom.

Ale taka sytuacja eksploatowania Afryki nie jest niczym nowym i trwa od lat. O Afryce mówi się, że jest to „studnia bez dna” – ile pomocy się tam wpompuje, tyle zostanie wchłonięte.
S.K.: Dlatego dla zapewniania bezpieczeństwa żywnościowego ważne jest działanie na poziomie globalnym. Co do Afryki powstaje pytanie, czy to jest niemoc strukturalna wynikająca z panujących tam systemów społecznych i politycznych, czy też jest to konsekwencja kolonializmu i zacofania tych krajów? Z sytuacji zagrożenia głodem można się „wyrwać”. Najlepiej pokazały to i Indie, i Chiny – dwa najludniejsze kraje świata. I w Chinach, i w Indiach jeszcze niedawno ludzie głodowali. A obecnie ludzi otyłych najszybciej przybywa właśnie w Indiach, Chinach i Egipcie. Z jednej strony, są tam w dalszym ciągu ci, co nie dojadają, a z drugiej strony, coraz szybciej rośnie udział tych, którzy są otyli wskutek westernizacji diety, a więc stosowania produktów wysoko przetworzonych z dużą ilością cukru, tłuszczu i soli.

Na konferencji wybrzmiało pytanie, na ile strategie firm agrobiznesu powinny uwzględniać działania w zakresie poprawy bezpieczeństwa żywnościowego? A ja spytam też o to, na ile państwo winno mieć udział w zapewnianiu bezpieczeństwa żywnościowego?
S.K.: Według mnie, i to też wybrzmiało na konferencji, same firmy z wewnętrznego poczucia obowiązku tego nie zrobią. Wiadomo, że celem każdej firmy jest maksymalizacja zysku, a nie działalność charytatywna. W związku z tym rola państwa jest tutaj nie do przecenienia. Z jednej strony, mamy rynek, na którym działają te firmy, one śledzą sygnały z rynku i starają się do nich adaptować. Jeżeli chcemy zrobić coś ekstra, na co rynek nie ma wpływu, a nie ma np. wpływu na likwidowanie głodu, to do akcji muszą włączyć się rządy państw, gdzie ten głód występuje oraz tych, które mają nadwyżki żywności.

W sesji trzeciej konferencji wyraźnie zostało powiedziane, że każde państwo może stworzyć takie warunki, które będą korzystne i dla firm, i dla realizacji celów, jakimi są likwidacja głodu i niedożywienia na świecie.

To znaczy?
S.K.: Państwo musi stworzyć odpowiednie warunki, żeby firmom opłaciło się wspierać kraje i regiony głodujące. Chodzi o najróżniejsze instrumenty, jak zniesienie barier celnych czy kontyngentów. Chodzi o selektywne ukierunkowanie tych instrumentów, żeby w efekcie ich działania żywność mogła trafiać tam, gdzie jest najbardziej potrzebna. Nie chodzi o to, żeby zlikwidować kontyngenty i ułatwić wywóz towarów z jakiegoś kraju. To, co zrobił polski rząd w ub.r. z ukraińskim zbożem, to było z jednej strony rozsądne, a z drugiej nie.

Zostały zlikwidowane wszelkie kontyngenty i cła na przywóz żywności z Ukrainy. Chcieliśmy pomóc w ten sposób Ukrainie, bo czasowo zamknięte były porty na Morzu Czarnym. To ukraińskie zboże było konkurencyjne cenowo, było tańsze mniej więcej o jedną trzecią niż zboże wyprodukowane w Polsce. W związku z tym zboże z Ukrainy zaczęło napływać do naszego kraju coraz większym strumieniem (…), czemu ostro sprzeciwili się polscy rolnicy mający przed sobą żniwa i perspektywę własnych zbiorów. Nie pomyślano jednak o udrożnieniu eksportu tego zboża do innych państw. Pociągi z ukraińskim zbożem tygodniami stały w oczekiwaniu na rozładunek w polskich portach bałtyckich. Tak trochę na własną prośbę wykreowaliśmy problem nadmiaru zboża. Zboża, którego, przypomnijmy, brakuje w wielu regionach świata. Zboża, na które czekają miliony głodujących, a ono zalega w polskich magazynach.

W pewnym momencie wymyślono tzw. zboże techniczne, które nie jest przewidziane w żadnych normach.
S.K.: Według obowiązujących przepisów są dwa rodzaje zbóż: konsumpcyjne lub paszowe. To techniczne zboże (np. z przeznaczeniem na spalanie czy ogrzewanie) wymyślono po to, żeby obejść częściowo kontrole i zakazy; rządzący tłumaczyli, że zboże to nie wpłynie na rynek zbóż w Polsce, bo i tak zostanie spalone.

Moi doktoranci sporządzili raport na temat tego, czy jest możliwy transport ukraińskiego zboża przez polskie porty na Bałtyku. Okazało się, że roczny eksport Ukrainy musielibyśmy wysyłać przez nasze porty trzy lata, przy założeniu, że te porty nie przeładują niczego innego poza tym zbożem.

Ale częściowo możemy to robić, a przede wszystkim możemy na tym zarabiać. Biorąc pod uwagę nasze położenie na mapie w stosunku do Ukrainy, powinniśmy zarabiać podwójnie: po pierwsze – na tranzycie, a po drugie – na produktach, które taniej stamtąd importujemy. Powinniśmy udrożnić kanały tranzytowe dla zboża z Ukrainy, które trafia na nasze terytorium, żeby to zboże mogło być transportowane do Ameryki Południowej, na Bliski Wschód czy do Afryki.

Jak Polska wypada, jeśli chodzi o produkcję zboża?
S.K.: Polska nie jest poważnym graczem, jeśli chodzi o produkcję zboża. Możemy wyeksportować w ciągu roku 2–3 mln ton własnego zboża, a to jest nic w porównaniu do 40–60 mln ton zboża ukraińskiego. My eksportujemy niewielką nadwyżkę; resztę przeznaczamy na paszę i na chleb w stosunku odpowiednio 3/4 i 1/4.

Ale moglibyśmy zarabiać na położeniu geograficznym. Koszt transportu przez Polskę jest oczywiście większy niż statkiem z portów czarnomorskich. Rzadko się o tym mówi, ale do regionów przygranicznych na zachodzie i południu Ukrainy są doprowadzone wąskie (europejskie – red.) tory, a to oznacza, że można bez większych problemów załadować towary i przewieźć je przez całą Europę, jeżeli trzeba to aż do Lizbony.  

Czy w Polsce możemy mieć problemy z niedoborem żywności?
S.K.: W Polsce nie mieliśmy ostatnio raczej żadnych problemów z podażą żywności. W pierwszych dniach pandemii było trochę paniki, ze sklepów znikały niektóre trwałe produkty, jak kasze, mąki czy makarony, ale bardzo szybko okazało się, że kolejne dostawy uzupełniały niedobory.

Jeszcze chciałabym spytać o strategiczne rezerwy żywnościowe? Jaka jest ich rola? Czy stanowią element bezpieczeństwa żywnościowego?
S.K.: Strategiczne zapasy żywności nie służą i nigdy nie służyły do regulowania procesów na rynku. One mają inny cel. Są po to, żeby w sytuacji zagrożenia móc zapewnić minimum kalorii dla obywatela danego kraju. Zapasy te nigdy nie są przeznaczane na uzupełnienie koniunkturalnych niedoborów w czasach pokoju po to, żeby łagodzić jakieś okresowe turbulencje rynkowe czy skoki cen. Oczywiście, czasem taki produkt pojawia się na rynku, jak masło solone, ale tylko dlatego, że jest standardowa rotacja zapasów.

Tak więc zapasy strategiczne są poza naszym rozważaniem, czy mogą pomóc ratować bezpieczeństwo żywnościowe. One są „na wypadek” i dlatego nie jest możliwe swobodne dysponowanie nimi w czasach pokoju. Inny jest po prostu cel tego strategicznego środka.

I ostatnia rzecz, która jest wielkim problemem – to jest tzw. zrównoważenie produkcji żywności.
S.K.: Z jednej strony, mówimy o bezpieczeństwie żywnościowym, ale z drugiej strony, coraz częściej się podkreśla, że trzeba wreszcie zrównoważyć produkcję żywności. A co znaczy zrównoważenie rolnictwa? Niestety, mniejsze nakłady głównie środków obrotowych, jak nawozy mineralne, czy środki ochrony roślin, lecz w efekcie i mniejsze efekty, czyli plony i zbiory.

W Strategii Farm to Fork (20 maja 2020 r. Komisja Europejska opublikowała Strategię „od pola do stołu” na rzecz sprawiedliwego, zdrowego i przyjaznego dla środowiska systemu żywnościowego – red.) jest powiedziane bardzo wyraźnie: do roku 2030 poziom nawożenia ma spaść o ok. 25%, poziom zużycia leków weterynaryjnych o 50%, środków ochrony roślin o 50%, a powierzchnia upraw ekologicznych ma wzrosnąć do 25% użytków rolnych. Przypomnę, dzisiaj takich użytków jest w Polsce ok. 3,5%. Według różnych szacunków pełna realizacja strategii może oznaczać spadek produkcji rolnej w Polsce o ok. 10–15%. Musimy zatem wszyscy jako konsumenci uznać przyszłe priorytety, tj. zrównoważenie i ochronę środowiska i zapewne droższą żywność.

Jak tego dokonać?
S.K.: W interesie nas wszystkich, a zwłaszcza przyszłych pokoleń, jest, żebyśmy zrównoważyli rolnictwo, nie eksploatowali nadmiernie środowiska kosztem następnych generacji. By nie naruszyło to poziomu naszego bezpieczeństwa żywnościowego, niezbędną są jednak odpowiednie działania w zakresie rozwoju nowych technologii rolnych, upraw oraz nowych form działalności rolnej, jak rolnictwo precyzyjne, rolnictwo węglowe (inaczej regeneratywne, praktyki rolnicze zwiększające zasoby węgla w glebie i jednocześnie zmniejszające emisję CO2) czy formy agroleśnictwa (modele biznesowe łączące działalność leśną i rolną).

Na ile jest to możliwe?
S.K.: Faktycznie te cele są w części sprzeczne. Z jednej strony, chcemy likwidować głód, czyli musimy zwiększać produkcję. Likwidacja marnotrawstwa i strat, o czym wcześniej mówiłem, jest długotrwałym procesem. Z drugiej strony, jak zwiększyć produkcję, skoro mamy chronić środowisko, używając np. mniej nawozów? Nawiążę tu do tzw. krzywej nawozowej, która pokazuje, jak rosną plony w zależności od przyrostu poziomu nawożenia. Im większy poziom nawożenia, tym wyższy poziom plonu, ale do pewnego momentu. Potem to się odwraca, bo ziemia jest po prostu chemicznie skażona, zatruta. Gdy zmniejszamy nawożenie, plon „zjeżdża” po tej krzywej w dół. Mamy zatem sprzeczne cele, które musimy pogodzić. Dlatego tak trudno jest pogodzić te kwestie.

W Strategii Farm to Fork jest powiedziane bardzo wyraźnie: do roku 2030 poziom nawożenia ma spaść o ok. 25%, poziom zużycia leków weterynaryjnych o 50%, środków ochrony roślin o 50%, a powierzchnia upraw ekologicznych ma wzrosnąć do 25% użytków rolnych.

Dlaczego w takim razie te sprzeczne cele występują w polityce unijnej?
S.K.: Wszystko zależy od tego, kto ma większą siłę perswazji: czy ci, którzy wieszczą naszą zagładę z uwagi na zmiany klimatyczne czy ci, którzy pokazują, że obecnie na świecie głoduje ok. 900 mln ludzi, a kolejne miliony nie dojadają. To jest cały dylemat. Musimy mieć świadomość, że z jednej strony, około miliarda ludzi na świecie doświadcza głodu, a z drugiej, ponad dwa miliardy jest otyłych. Teoretycznie więc powinno się to jakoś zbilansować, tylko pytanie jak? Ktoś z czegoś musi zrezygnować? Tylko, że decyzja o takiej rezygnacji przychodzi nam wyjątkowo trudno.

Podobnie jest z migracją. Kiedyś mówiono nam, że z uwagi na konflikt Północ-Południe, jeżeli nie przyjmiemy migrantów z Południa, tu na Północy, to oni przyjdą sami, co zresztą od kilku lat się dzieje. Trzeba mieć świadomość, że ten niekontrolowany exodus istnieje i będzie się nasilał w sytuacji utrzymywania się głodu na Południu oraz załamywaniu się poziomu bezpieczeństwa żywnościowego w następstwie takich zjawisk, jak klęski nieurodzaju, konflikty zbrojne czy epidemie.

To są cele, które rzeczywiście są bardzo trudne do pogodzenia, zwłaszcza dzisiaj, jeżeli widzimy, co się dzieje z poziomem bezpieczeństwa żywnościowego.
S.K.: W statystykach FAO funkcjonuje tzw. wskaźnik bezpieczeństwa żywnościowego. On ma dwa poziomy: ostry (ang. severe) i umiarkowany (moderate). Wskaźnik ten w 2018 r. wynosił 25,9%. To znaczy, że około co czwarty mieszkaniec na świecie odczuwał ostry albo umiarkowany brak bezpieczeństwa żywnościowego. Dzisiaj wskaźnik ten wynosi już 30,4%, czyli prawie co trzeci mieszkaniec Ziemi ma mniejsze lub większe problemy z zaspokojeniem głodu.

Co to oznaczało?
S.K.: Na przykład to, że w danym miejscu i czasie nie było i nie ma stałych dostaw żywności.

Istotne jest jeszcze to, że wzrosła przede wszystkim liczba tych ludzi, którzy odczuwają umiarkowany brak bezpieczeństwa żywnościowego. Zdecydowała o tym i pandemia, i dodatkowo wojna na Ukrainie. Nawet w krajach wysoko rozwiniętych łańcuchy dostaw zostały zerwane, co istotnie obniżyło ich poziom bezpieczeństwa żywnościowego.

Bo jak wielokrotnie podkreślaliśmy w czasie konferencji bezpieczeństwo żywnościowe opiera się na czterech podstawowych filarach: dostępie fizycznym, dostępie ekonomicznym, tzw. bezpieczeństwie żywności, czyli czy jest odpowiednia dieta, czy żywność jest nieskażona i niezafałszowana, czy odpowiada zapotrzebowaniu dzieci, kobiet w ciąży, pracowników fizycznych itd. No, i czwarty wymiar – stabilność systemu, w tym także ostatnio coraz mocniej podkreślana kwestia zrównoważenia systemów żywnościowych.

Ale o tym mówi się od dawna, a teraz „dochodzimy do ściany”, kiedy planeta nam już nie pozwala.
S.K.: Bardzo często dowiadujemy się o zagrożeniach wynikających np. ze zmian klimatycznych, o tym, że np. oderwał się kawał lodowca na Antarktydzie albo że za niedługo Malediwy znajdą się pod wodą. Trzeba sobie uzmysłowić, że te wyzwania, które stoją dzisiaj przed bezpieczeństwem żywnościowym świata, wymagają zdecydowanego przeorganizowania, przeorientowania roli państwa i rynku właśnie na rzecz państwa. Państwo musi mieć określone instrumenty. Musi być silne, żeby mogło pewne procesy kształtować z myślą o przyszłych pokoleniach.

Jeżeli tego nie będzie, państwa będą słabe. Dzisiaj, jak wiemy, ich pozycja jest bardzo osłabiona, co jest konsekwencją procesów liberalizacji, jak chociażby thatcheryzm czy reaganomika. To spowodowało, że współcześnie mamy do czynienia z dominacją korporacji ponadnarodowych, które często są silniejsze od wielu państw.

Wiadomo, że celem korporacji jest zysk, nic więcej. Jest takie znamienne określenie, które jeszcze 20 lat temu wypowiedział szef jednej z wielkich korporacji w USA, że celem jego firmy jest przynoszenie zysku akcjonariuszom, a nie dbanie o dobro konsumenta. Tylko teraz pojawia się pytanie, czy i na ile potrafimy ograniczyć władzę korporacji. Czy jest to w ogóle możliwe w systemie tzw. małego państwa (państwa o ograniczonych kompetencjach).

Pandemia pokazała, że państwo może odbudować swoją pozycję, że nie jest tak, że państwo jest cały czas słabe, że z założenia musi być słabe. W następstwie pandemii nie można było podróżować, nie można było przemieszczać się i ludzie się temu podporządkowali. A przecież wszystko to były decyzje administracyjne, co pokazuje, że państwo ma potencjał, ma instrumenty, które pozwalają wzmocnić jego pozycję w wielu obszarach. Pandemia wreszcie pokazała, że można także powstrzymać wszechpotężną globalizację. By jednak zmiany omawiane tu przez nas były możliwe i skuteczne, państwo, jak mówi i pisze ekonomistka Mariana Mazzucato, musi być przedsiębiorcze, postępować jak firma, mieć świadomość, że także tworzy wartość i działa w imieniu nas wszystkich. I nie jest to w żadnym razie wizja tworzenia dominacji państwa w miejsce dominacji rynku. Ostatnie dekady bardzo wyraźnie bowiem pokazały, że na świecie kształtuje się nowy ład gospodarczy, polityczny i społeczny, co wymaga nowych struktur oraz odpowiednich instytucji. Także po to, by nam, ale i przyszłym pokoleniom zapewnić bezpieczeństwo żywnościowe.