Z profesorem Markiem Rockim, rektorem SGH w latach 1999–2005 oraz 2016–2020, rozmawiają Lidia Jastrzębska i Jan Andrzej Nicał
Panie rektorze, czy wie pan, która to pana inauguracja roku akademickiego w SGH?
Oczywiście, że nie wiem, ale jeśli stawiacie takie zadanie, to mogę policzyć.
Stawiamy.
Pierwsza inauguracja była w 1972 roku, czyli wtedy, kiedy zostałem studentem. Jak wiadomo, na tę uroczystość z grona studentów przychodzą głównie studenci I roku, i tak było w moim przypadku. Zapamiętałem tę inaugurację z powodu jednego zdania wypowiedzianego przez ówczesnego rektora SGPiS, prof. Sadowskiego, które okazało się dla mnie ważne kilkadziesiąt lat później. Rektor Wiesław Sadowski zapowiadał wówczas, że gdy SGGW przeprowadzi się na Ursynów, to my dostaniemy budynki na Rakowieckiej.
Nie udało się, choć zapewne większość starszych pracowników uczelni pamięta, że to właśnie za pana kadencji rektorskiej, w latach 2003–2005, podjęto próby przejęcia jednego z tych gmachów.
Tak, zabiegaliśmy o jeden z budynków przy Rakowieckiej, który powstał w latach 50. z przeznaczeniem na szpital wojskowy. Dogrzebaliśmy się nawet do dokumentu – uchwały komitetu warszawskiego PZPR decydującej, że SGGW dostaje tereny na Ursynowie i pieniądze na inwestycje, a w związku z tym zwolni budynki na Rakowieckiej, które dostanie SGPiS. Lata później przypomniałem o istnieniu tego zapisu, na co rektor SGGW Tomasz Borecki powiedział, że umowy zawarte w poprzednim ustroju nie obowiązują. Pamiętam tytuł artykułu na ten temat, chyba w „Życiu Warszawy”: „Rektor SGH wytacza armaty przeciwko SGGW”.
Niestety, te armaty nie wystrzeliły, to już kawałek historii SGH, ale wróćmy do historii Marka Rockiego. Wychodzi, że to pana 48. inauguracja…
Rzeczywiście, czuję się dinozaurem… To ma swoje zalety i wady, bo oczywiście bardzo wielu rzeczy nie pamiętam, ale też bardzo wiele pamiętam. Z tego powodu zawsze mnie irytowało, kiedy członkowie senatu mieli pretensje, że znów wymyślam coś nowego. Wówczas wyciągałem dokumenty i przypominałem, że to a to obowiązuje od dziesięciu czy pięciu lat i nie jest nowe. Poza tym członkowie senatu i pracownicy funkcyjni bywali nowi, a ja ciągle trwałem na tym piętrze, z którego się zarządza.
Jako rektor w sumie przez 10 lat. Czy zna pan jakieś anegdoty na swój temat w związku z tak długim okresem rektorowania, typu – otwieram lodówkę, a tam Rocki?
Nie znam, jedyny żart, jaki pamiętam, to plakat studencki w czasie kampanii wyborczej w 2016 roku, na którym Seana Connery’ego przebrano za mnie…
I pomogło. Chcielibyśmy poznać pana opinię o wieloletniej pracy w jednej uczelni. Czy ta dominująca w Polsce praktyka jest korzystna dla uczelni?
Mówimy o różnych systemach. Na przykład w Stanach Zjednoczonych Ameryki jest standardem, że zmienia się uczelnie, ale to nie znaczy, że prezydent uczelni się zmienia – zmienia się tylko miejsce pracy nauczyciela akademickiego, a władze akademickie i administracyjne mogą być wciąż te same. W naszym przypadku nieszczęściem jest, kiedy nauczyciel akademicki, który zostaje rektorem, nie jest do tego przygotowany. Lepiej, żeby wcześniej był funkcyjnym, kierownikiem zakładu, dziekanem, czyli kimś, kto zna strukturę uczelni i obowiązujące przepisy. Ja zaczynałem od tego, że zostałem sekretarzem naukowym w niedużym instytucie. Poznałem tam strukturę finansowania i pozyskiwania zleceń, funkcjonowania kwestury, wydawnictwa – tego, bez czego instytut nie mógłby działać. Kiedy mój szef, dyrektor Instytutu Ekonometrii prof. Kolupa został prorektorem, poprosił mnie o konsultacje, żeby dowiedzieć się, jak to działa, bo wcześniej nie miał doświadczeń w tym zakresie. Wracając do pytania: zbieranie doświadczeń w jednej uczelni na pewno jest korzystne i dochodzenie do funkcji rektora poprzez niższe funkcje jest dobre dla instytucji jako takiej. Uważam, że awans w pionie jest dobrym rozwiązaniem, bo wykorzystuje się doświadczenia, których nabyło się w ciągu lat.
Czy tę wieloletnią przygodę z SGH dzieli pan na jakieś konkretne okresy „życia z uczelnią”? Czy w ogóle myślał pan o tym?
W pewnym sensie tak, napisałem nawet pamiętnik zatytułowany „Jak dziekan był prorektorem”, który w 1998 roku publikował w odcinkach „Magiel”. Wprawdzie była to wtedy część mojej kampanii wyborczej, jednak faktem jest, że opisywałem własne, dość wyrywkowe wspomnienia ilustrowane zapisami z protokołów posiedzeń senatu z początku lat 90., bo cel był taki, żeby pokazywać historię szkoły od 1990 roku. W latach 1990–1996 byłem prorektorem, w tym czasie dokonywała się reforma studiów i „działo się”. Zatrzymałem na przykład kartkę z informacją, że w uczelni podłożona jest bomba, z dopiskiem rektora Aleksandra Müllera: „nie wychodzimy, obradujemy, jak Ordon zostaniemy na placówce”. Rektor uważał, że ktoś chce przerwać reformę, którą przeprowadzamy na uczelni. Zresztą w tym czasie alarmy bombowe były dość popularne, na szczęście żaden nie był prawdziwy.
Jeżeli pytacie o okresy „życia z uczelnią”, to myślę, że były dwa. Pierwszy, kiedy byłem zwykłym pracownikiem, kierownikiem zakładu, sekretarzem naukowym w instytucie, czyli do momentu, w którym prof. Müller zaproponował mi objęcie stanowiska prorektora, i drugi, od kiedy na dłużej wszedłem na I piętro. Chociaż wiadomo, że miałem przerwy, w których sprawowałem inne funkcje, na przykład dziekana kolegium.
Moją ideą przewodnią zawsze było to, żeby absolwent SGH był „produktem kompletnym.
Był też taki czas, kiedy łączył pan funkcje prorektora i dziekana Studium Podstawowego.
Tak, to było skomplikowane, bo żeby zostać dziekanem Studium Podstawowego, trzeba było je najpierw utworzyć. W pierwszym roku kadencji rektora Müllera, która rozpoczęła się na mocy nowej ustawy o szkolnictwie wyższym w październiku 1990 roku, szkoła funkcjonowała jeszcze w starej strukturze. W lutym 1991 roku powstała idea, żeby rekrutować studentów do szkoły, a nie na wydziały, które miały być zlikwidowane. Trzeba było więc powołać jednostkę, która przeprowadzi rekrutację i poprowadzi „nowe” studia. I tak w lutym 1991 roku powstało Studium Podstawowe. Pamiętam, że w trakcie ucierania się jego koncepcji prof. Landau powiedział: „jak prof. Rocki chce być samobójcą, to bardzo proszę, niech jednocześnie zostanie dziekanem”. I zostałem pierwszym dziekanem mianowanym przez senat. Swoją drogą niedługo po tym tworzyłem przy pomocy Działu Nauczania „bezwydziałowe” studia zaoczne. Pamiętam także taki moment, kiedy dotarło do mnie, że ta nowa forma organizacyjna nie ma podstawowego dokumentu – regulaminu studiów. Napisałem taki regulamin, w którym opisałem funkcjonowanie nowej szkoły – bezwydziałowej, z trzema semestrami w studium podstawowym. Dałem go do przeczytania prof. Ewie Chmielewskiej, która go pozytywnie zaopiniowała, ale stwierdziła też, że trzeba napisać coś w rodzaju preambuły i wyjaśnić , o co w ogóle nam chodzi. Napisałem preambułę i zostałem dziekanem „tego czegoś”. Używałem wówczas takiego określenia „umoczyć w reformę” – chodziło o to, żeby pozyskać osoby ze starej struktury uczelni, które akceptują reformę. Dlatego senat powołał na przewodniczącego komisji rekrutacyjnej prof. Władysława Szymańskiego z Instytutu Ekonomiki Produkcji, ważną postać, bo był członkiem Rady Państwa.
Jakie decyzje lub działania w tym drugim okresie wspomina pan jako najtrudniejsze?
Na pewno trudna była likwidacja wydziałów. Szczególnie trudnym momentem była likwidacja Wydziału Spółdzielczo-Ekonomicznego SGH w Rzeszowie – pojechałem tam wręczać pracownikom wypowiedzenia. Z jednej strony było to oczywiste, bo likwidowaliśmy wydziały i wprowadzaliśmy Studium Podstawowe, którego główną zasadą była możliwość wyboru wykładowców, a w Rzeszowie było to niemożliwe. Ale z drugiej strony było to dla każdej ze stron przykre wydarzenie.
A skąd wziął się pomysł, żeby studenci mogli wybierać wykłady nauczycieli akademickich?
W pierwszym roku mojego urzędowania na stanowisku prorektora studenci z Wiśniowej prosili mnie o interwencję, ponieważ ich dziekan nie chciał im pozwolić na zaliczanie wykładów na innych wydziałach, co było absurdem merytorycznie, ale było zgodne z regulaminem studiów. Obserwowałem również, jakie kłopoty z rozliczeniami pomiędzy wydziałami miały inne uczelnie, jeśli studenci z jednego wydziału korzystali z wykładów na drugim wydziale. Było więc oczywiste, że taki problem zniknie wraz z likwidacją wydziałów – studenci będą mieli swobodę w kształtowaniu własnego programu studiów.
To był jeden z najważniejszych elementów reformy strukturalnej, o czym często wspomina się przy różnych okazjach. Czy moglibyśmy w skrócie określić, na czym ta reforma polegała? Co się zmieniło między jednym a drugim systemem?
Przede wszystkim muszę podkreślić, że taka reforma była możliwa w uczelni typu SGH, czyli monolitycznej pod względem struktury kierunków i badań naukowych. W starej strukturze wydział składał się ze studentów, pracowników i programu studiów. W wyniku reformy studenci stali się studentami uczelni, a nie wydziału. Programy studiów tworzył senat, a nie rady wydziałów. Rekrutację przeprowadziliśmy „na uczelnię”, a nie „na kierunek”. W tym sensie na wydziałach zostali tylko pracownicy. Szukaliśmy nazwy dla tej pomniejszonej jednostki i wtedy szef biura rektorskiego, Paweł Orzeszko, zaproponował, żeby to było „kolegium”. Rekrutacja na studia i tworzenie programów studiów weszły na poziom senatu uczelni, co było możliwe, ponieważ ówczesna ustawa mówiła, że w uczelni bezwydziałowej rolę rady wydziału pełni senat. Dlatego powstała senacka komisja programowa, w której ważną rolę odegrała prof. Grzelońska. Rekrutacja „na uczelnię” sprawiła przy okazji, że podniósł się przeciętny poziom przyjmowanych na studia. Wcześniej było tak, że na przykład na Wydział Ekonomiczno-Społeczny można było się dostać z trójkami z egzaminu wstępnego, a na Handel Zagraniczny nie wystarczyły piątki, trzeba było jeszcze mieć czerwony pasek z matury, bo taka była liczba kandydatów. Jednak kluczowe były zmiany programowe: wspólny dla wszystkich program podstawowy nazywany „bejzikiem” oraz zasada swobodnego – w ramach określonych przez senat „koszyków” – wyboru wykładów i wykładowców. Lata później Jarosław Gowin rozbił także trzecią strukturę, w wyniku czego stopnie naukowe w danej dyscyplinie nadaje na uczelni Rada Naukowa tej dyscypliny, a nie jak bywało – różne wydziały. Trzeba tu wspomnieć, że tworząc Studium Podstawowe, a później Studium Dyplomowe, nie zlikwidowaliśmy całkowicie wydziałów, bo jeszcze przez pięć, sześć lat funkcjonowały „wydziały”, by studenci mogli zakończyć swoje studia w starej strukturze.
A w kolejnych latach to już była raczej kontynuacja?
I tak, i nie. Tak jak mówiłem podczas inauguracji w pierwszym roku mojej trzeciej kadencji, nie przypuszczałem, że tak bardzo zmieni się prawo, a w ślad za tym uczelnia. W pewnym stopniu można to było przewidzieć, bo kiedy kończyłem drugą kadencję rektorską, wchodziła ustawa z 2005 roku i reforma bolońska, która wprowadziła studia dwustopniowe. Mam sobie za złe, że pod koniec mojej ostatniej kadencji nie doprowadziłem do zdefiniowania studiów II stopnia w taki sposób, żeby rozdzielić studentów, którzy są po studiach ekonomicznych i pozostałych. Dajemy tym dwu grupom studentów jednakowy program, co jest błędem. W rezultacie na wykładach jedna grupa jest przerażona, bo nic nie rozumie, a druga znudzona, bo wszystko to już umie.
Jak po latach ocenia pan wprowadzenie systemu bolońskiego, jeśli chodzi o podział studiów na dwa stopnie. Czy to był błąd?
Może nie błąd, ale zmiana z usterkami. Dobrze się stało, że proces boloński wzbogacił możliwość tworzenia różnych programów, chociaż nie zostało to dokończone, jak w przypadku studiów II stopnia, nie tylko w SGH. Moim zdaniem konieczne jest opracowanie odrębnych programów studiów dla osób „kontynuujących” i dla mających dyplomy z innych dziedzin. Od pewnego czasu zajmuję się danymi dotyczącymi ekonomicznych losów absolwentów studiów. Wprost wskazują one, że na rynku pracy losy absolwentów są zróżnicowane. Co oczywiste, są to cztery różne grupy absolwentów, bo mamy absolwentów studiów I i II stopnia oraz absolwentów studiów stacjonarnych i niestacjonarnych. Wydaje się oczywiste, że różne są motywacje osób podejmujących studia stacjonarne i niestacjonarne. Powodem podjęcia studiów niestacjonarnych może być zarówno konieczność łączenia studiów z pracą, jak i brak miejsc na studiach stacjonarnych. Co więcej, łączenie studiów z pracą może mieć przyczyny finansowe, ale także merytoryczne, na przykład konieczność uzyskania dyplomu oczekiwanego przez pracodawcę. Zróżnicowanie motywacji dotyczy w szczególności osób podejmujących studia drugiego stopnia: może to być chęć pogłębienia wiedzy uzyskanej w toku studiów pierwszego stopnia (studia konsekutywne: na „tym samym” lub podobnym kierunku), chęć poszerzenia wiedzy (studia na kierunku komplementarnym), zmiana zainteresowań lub chęć uzyskania dyplomu innej uczelni. Niejednorodne motywacje wiążą się w konsekwencji także z różnym poziomem predyspozycji i przygotowania merytorycznego do studiowania. Konsekwencją są problemy z definiowaniem efektów uczenia się dla studiów drugiego stopnia, które na danym kierunku powinny być inne dla osób podejmujących studia konsekutywne i inne dla osób, których studia nie mają takiego charakteru. Wracając do pytania: proces boloński jest nam potrzebny po to, abyśmy funkcjonowali w europejskim i światowym systemie szkolnictwa wyższego, ale powinniśmy dokończyć proces zmian w tej dziedzinie.
Czy to znaczy, że jest pan zwolennikiem jednolitych studiów magisterskich lub przynajmniej wydłużenia toku studiów I stopnia?
Tak, studia pięcioletnie, może nawet bardziej czteroletnie lub czteroipółletnie mają sens. Moją ideą przewodnią zawsze było to, żeby absolwent był „produktem kompletnym”. W szczególności dotyczy to absolwentów studiów I stopnia. Nie powinno być tak, że muszą skończyć dodatkowo studia II stopnia, żeby być „kompletnym produktem”. Pewnego rodzaju wzorem może być przedwojenna i tuż powojenna SGH, gdzie kończyło się studia z dyplomem ekonomisty, a magisterium dostawało się po dodatkowym roku przeznaczonym na napisanie pracy magisterskiej.
W 2000 roku dzięki pana edukacyjnym pasjom i z pana inicjatywy powstało Niepubliczne Liceum Ogólnokształcące SGH, będące jednostką organizacyjną uczelni. Była to jedna z pierwszych tego rodzaju szkół w Polsce. Jak ocenia pan ten pomysł z dwudziestoletniej perspektywy?
Warto też zauważyć, że jest to jedyne niepubliczne liceum założone przez publiczną uczelnię. Oprócz chęci rozwijania w młodzieży wiedzy i wrażliwości ekonomiczno-społecznej, inicjatywy, przedsiębiorczości oraz odpowiedzialności społecznej, co było głównym celem założenia liceum, dysponowaliśmy ogromnym kapitałem – znakomitymi nauczycielami akademickimi, którzy włączyli się w tworzenie tej szkoły. Zaangażowała się w to była dyrektor administracyjna Halina Adamiak, a pierwszym dyrektorem została prof. Marta Juchnowicz. Chciałem też przejąć budynek szkoły podstawowej graniczącej z naszą częścią kompleksu budynków na ulicy Wiśniowej, gdzie obok naszego Kolegium Ekonomiczno-Społecznego są szkoła podstawowa, liceum dla dorosłych oraz zespół techników. Rozmawiałem o tym z władzami dzielnicy, między innymi z posłem Krzysztofem Dołowym. Zapytał: „A co dzielnica będzie z tego miała?”. Odpowiedziałem, że dobre liceum. No i stworzyłem takie liceum. Dzisiaj o jego poziomie świadczą dobra pozycja w rankingach oraz liczba absolwentów przyjętych na studia. Jeśli jednak rozmawiamy o styku szkolnictwa średniego z wyższym, to jestem zdania, że dla podniesienia jakości kształcenia na uczelniach zasadnicze znaczenie ma uwolnienie możliwości rekrutacyjnych. Rekrutacja na studia oparta na wynikach nowej matury nie jest dobrym narzędziem selekcji kandydatów – sprawdzenia, którzy spośród nich są przygotowani do dalszego kształcenia. Po części obserwuję to też w naszej uczelni. Kandydaci, którzy nie zdają matematyki, nie dadzą sobie rady na zajęciach z nowoczesnej ekonomii, a na studiach nie ma już czasu na uzupełnianie luk ze szkoły podstawowej czy liceum. Musimy więc tak wybierać kandydatów, aby byli kompetentni już w momencie startu na studia. To jedno z zadań naszego liceum.
Studia nad losami absolwentów to pana najnowsze zainteresowania badawcze?
Podejrzewam, że jestem jednym z niewielu „intensywnych” użytkowników danych o ekonomicznych losach absolwentów, które od kilku lat prezentuje MNiSW. W pierwszym roku publikowania danych zacząłem od tego, że czytałem automatycznie generowane raporty, żeby porównać różne kierunki na SGH, porównać naszą uczelnię z innymi. W moim odczuciu te raporty były wartościowe, ale jałowe było przepisywanie liczb z tekstu do arkusza kalkulacyjnego, by dokonać obliczeń. Dlatego poprosiłem ministra Gowina o bezpośredni dostęp do danych, z których można więcej się dowiedzieć. A w następnej edycji ministerstwo udostępniało już arkusze, nie tylko raporty. Tych danych jest tyle, że można dokonywać przeróżnych operacji, nawet bez wstępnej hipotezy, i patrzeć, czy istnieją jakieś prawidłowości. Przykładowo chciałem sprawdzić, czy absolwenci SGH są przedsiębiorczy i czy w związku z tym wśród z nich jest wielu samozatrudnionych. Okazało się jednak, że w samozatrudnieniu dominują pielęgniarki, dietetycy, fizjoterapeuci. Tylko że oni nie są przedsiębiorczy, ale po prostu „wypychani” do samozatrudnienia przez system finansowania opieki zdrowotnej. Jak powiedział mi były rektor WUM, profesor Leszek Pączek, stwierdzając to, udowodniłem, że te kierunki studiów mają źle zdefiniowane zakładane efekty kształcenia, ponieważ studenci nie są przygotowywani do prowadzenia firmy, choć tego się od nich oczekuje.
To nowa pasja Marka Rockiego?
Jestem ekonometrykiem, więc jak widzę liczby, nie mogę się powstrzymać. To jest naprawdę ogromne pole badawcze i uważam, że rektorzy powinni tam często zaglądać.
Przejdźmy do podsumowania ostatniej kadencji. Co było w tym czasie największym wyzwaniem, co uznaje pan za swój największy sukces i swoją porażkę?
Na pewno sukcesem było bezkonfliktowe przeprowadzenie zmian statutowych związanych z nową ustawą. Dyskusja na posiedzeniu senatu trwała dwie minuty, podczas gdy w zaprzyjaźnionych uczelniach nawet dwa dni. Padł jeden głos „za, a nawet przeciw”, bo zdaniem jednego z senatorów jest to statut gorszy od poprzedniego, ale wynika to ze złej ustawy, dlatego będzie głosował za, bo jest to statut optymalny w tej sytuacji. O porażce już mówiłem – zabrakło czasu na wprowadzenie zmian w programach studiów dostosowanych do dwóch różnych grup kandydatów na studia II stopnia.
Czy ten statut powinien zostać poprawiony?
Moim zdaniem nie, ale to pytanie do rektora Wachowiaka i jego zespołu. Naprawdę były nad nim solidne i długie konsultacje, zgłoszono mnóstwo uwag i wiele z nich zostało uwzględnionych, choć znaczna część uwag do statutu wynikała z nieprzeczytania ustawy.
Panie rektorze, w ostatniej kadencji powstała ustawa 2.0. Jaka jest pana ocena tej ustawy – jest dobra, sprawdza się?
Trudno jest mi ganić tę ustawę, bo konsumuje i w jakiś sposób legitymizuje reformę SGH z lat 90. Pewne zmiany będzie można ocenić dopiero za kilka lat, dlatego że na przykład nadawanie stopni naukowych w skali uczelni na pewno jest rewolucją, jednak dzisiaj nie potrafię przewidzieć, czy z dobrym skutkiem. Mogę tylko wyrazić opinię, że był to słuszny ruch, dlatego że nadawanie stopni naukowych w takich samych dyscyplinach przez różne gremia, ale w tej samej uczelni, nie było klarowne, tak jak prowadzenie takich samych kierunków studiów jak ekonomia czy zarządzanie na kilku wydziałach tej samej uczelni.
W tej kadencji wydarzyło się coś niebywałego – chodzi o pandemię i związane z nią nauczanie zdalne. Jak pan ocenia: daliśmy sobie z tym radę?
Posłużę się cytatem z opinii studentki, która napisała, że w porównaniu z doświadczeniami jej znajomych z innych uczelni wygląda na to, że SGH była od lat przygotowana do nauczania zdalnego. Oczywiście kadra akademicka wykazała się elastycznością i szybko zaadaptowała swoje zajęcia do trybu online, ale wynika to w znaczącym stopniu z typu przedmiotów, które znajdują się w programach studiów w SGH.
Były trudne decyzje, które trzeba było podjąć w tym czasie?
Przede wszystkim dotyczące tego, czy zamykamy szkołę już, czy „za chwilę”. Najtrudniejszy był brak bezpośredniego kontaktu ze słuchaczami. Mówił o tym na kolegium rektorskim między innymi profesor Pacho: miał dość mówienia do kamery, bo nie widział swoich studentów ani ich reakcji, a kontakt był dość formalny.
Czy są osoby, które wpłynęły na to, kim pan jest, którym coś pan zawdzięcza? I czy są takie znaczące wydarzenia, ludzie, spotkania, które do dzisiaj pan pamięta?
Na pewno wpływ na to, że zostałem na uczelni i kim byłem na uczelni, miał promotor mojej pracy magisterskiej, a następnie doktorskiej profesor Oskar Maria Starzeński. Nie tylko dlatego, że mnie wypromował, ale i dlatego, że wyjechał za granicę i zostawił „wolne miejsce” w Instytucie Ekonometrii. Z kolei profesor Zdzisław Pierścionek zaproponował mi objęcie funkcji sekretarza naukowego w Instytucie Cybernetyki i Zarządzania, co pomogło w zdobywaniu doświadczeń organizacyjnych. Potem zostałem jeszcze kierownikiem Zakładu Ekonometrii w Instytucie Ekonometrii. Musiałem być dostrzegany na uczelni przez różne gremia z powodu swojej aktywności, bo profesor Witold Sierpiński, wtedy prorektor SGPiS, powołał mnie do komisji do spraw rozwoju szkoły. W swych badaniach i dydaktyce wykorzystywałem nasz komputer Odra, przygotowałem między innymi testy egzaminacyjne, które były używane na wydziale handlu wewnętrznego przez kilka lat. Z jakiegoś powodu pokazałem je profesorowi Müllerowi, który był wtedy kandydatem na rektora. I tak zostałem po raz pierwszy prorektorem. Ważni dla mnie są także wszyscy moi prorektorzy kolejnych kadencji. Powierzałem im liczne zadania, bo zawsze ufałem ludziom. Z pewnością znaczący wpływ na to, co robiłem i robię, miała i ma moja żona Elżbieta.
A jeśli chodzi o ludzi i sytuacje, o których wciąż pamiętam, to przypomina mi się szczególnie jedna inauguracja roku, kiedy zmarła Anna Golachowska. Podczas inauguracji czyta się listę tych, którzy odeszli, i kiedy miałem powiedzieć, że dziś rano zmarła Anna Golachowska, załamał mi się głos…
W tej rozmowie nie można nie wspomnieć o sprawowaniu przez pana innych ważnych, państwowych funkcji, na przykład senatora RP, prezesa Zarządu Głównego AZS-u, przewodniczącego PKA, szefa Rady Służby Cywilnej. Czy to działa na tej zasadzie, że przed rektorem otwierają się różne drzwi?
Oczywiście pod koniec drugiej kadencji rektorskiej – podobnie jak wielu rektorów w tej sytuacji – zadałem sobie pytanie, co będę robił po jej zakończeniu. Z jakiegoś powodu zadzwonił do mnie profesor Ziejka, wówczas kończący kadencję rektora Uniwersytetu Jagiellońskiego, i zapytał, jakie mam plany. Odpowiedziałem, że myślę o funkcji dziekana Kolegium, na co Franciszek powiedział: „Myślałem, że będziesz senatorem”. I tak powstała idea startowania do Senatu RP. W rezultacie wystartowałem z listy Platformy Obywatelskiej (w rzeczywistości był to PO-PiS) i zostałem wybrany na senatora VI kadencji z Warszawy. A potem VII, VIII i IX kadencji.
Zaangażowanie w Akademicki Związek Sportowy było już wcześniej, od 2003 roku. Ówczesny prezes, profesor Marian Noga, został senatorem i już nie chciał kolejnej kadencji w AZS-ie. Zostałem przez kolegów z zarządu przeegzaminowany, czy nadaję się na prezesa, egzamin zdałem. Może dlatego, że przez wiele lat byłem zawodnikiem CWKS Legia Warszawa i AZS SGPiS w pływaniu i piłce wodnej, a w SGH sprzyjałem działaniom studentów sportowców. Zostałem prezesem na kilkanaście lat, do 2016 roku. Trzeba dodać, że w AZS-ie wybory władz odbywają się co dwa lata.
Z Państwową Komisją Akredytacyjną w 2005 roku było tak: wiedziałem, że profesor Andrzej Jamiołkowski, który był przewodniczącym PKA, wygrał wybory na rektora Uniwersytetu w Toruniu i w związku z tym nie mógł już sprawować tej funkcji. Ponieważ już wcześniej zajmowałem się akredytacją, choćby współtworząc środowiskową komisję akredytacyjną Fundacji Promocji i Akredytacji Kierunków Ekonomicznych, zadeklarowałem chęć wejścia do PKA premierowi Markowi Belce. Po rozmowie z ministrem edukacji Mirosławem Sawickim wiedziałem, że jest jeszcze inny kandydat, profesor Zbigniew Marciniak. Miałem takie wrażenie, że „egzamin zdałem, ale z braku miejsc” przewodniczącym został ten drugi. Ale ja zostałem członkiem PKA. Funkcję przewodniczącego zaproponowała mi dwa lata później minister Kudrycka, gdy profesor Marciniak został wiceministrem edukacji. Funkcja szefa RSC wynikła ze wcześniejszych kontaktów z premierem Markiem Belką, a zaczęło się od wmurowania kamienia węgielnego pod nowy budynek SGH. Potem zaproponował mi funkcję ministra edukacji w swoim rządzie. To było rok przed końcem mojej drugiej kadencji, więc odejście w tym czasie mogło być odebrane jako dezercja. Odmówiłem premierowi, bo nie było możliwości, żebym był jednocześnie rektorem i ministrem.
Jestem ekonometrykiem, więc jak widzę liczby, nie mogę się powstrzymać.
Nie żałuje pan?
Nie, żywot tego rządu trwał tylko dwa lata. Choć z drugiej strony to wtedy powstawała ustawa z 2005 roku, której założenia krytykowałem, a będąc ministrem, mógłbym mieć wpływ na jej treść. A więc zgoda: przed rektorem otwierają się różne drzwi, ale na pewno wymaga to dość solidnego zaangażowania oraz jednak legitymowania się takimi doświadczeniami i dorobkiem, które okazują się niezbędne w sprawowaniu określonych funkcji.
Nowa ustawa 2.0 uniemożliwiła panu kontynuację funkcji rektora. Jakie ma plany profesor Rocki?
Profesor Rocki od roku jest dyrektorem Instytutu Rozwoju Gospodarczego, instytutu ważnego, bo od końca lat 80. prowadzącego badania koniunktury. Obecnie stanowią one, między innymi, poważną część analiz do raportów prezentowanych podczas Forum Ekonomicznego w Krynicy (w tym roku w Karpaczu). Długość szeregów czasowych danych zebranych przez IRG jest naprawdę fantastycznym materiałem badawczym, mówiącym dużo o tym, co się dzieje w polskiej gospodarce. A indywidualnie zajmują mnie analizy ekonomicznych losów absolwentów, bo jak już mówiłem, jest to kopalnia wiedzy o systemie szkolnictwa wyższego. I tym się będę dalej zajmował.
Panie rektorze, życzymy spełnienia tych planów, kolejnych otwartych drzwi z korzyścią dla SGH i polskiej edukacji.