W SGH zawsze przywiązywano dużą wagę do nauki języków, zarówno w okresie międzywojennym, jak i w czasach PRL-u, gdy żelazna kurtyna oddzielała Polskę od Zachodu. Student każdego wydziału musiał dobrze znać dwa języki obce, żeby uzyskać zaliczenia i zdać końcowe egzaminy. Było to możliwe dzięki zaangażowaniu wielu lektorów i lektorek oraz ich autentycznej pasji w przekazywaniu wiedzy o języku.
W związku z przypadającą w tym roku 80. rocznicą wybuchu II wojny światowej chcemy przypomnieć postacie dwóch lektorek, które były związane z naszą uczelnią w okresie międzywojennym: Kathleen (Katarzyny) O’Donoghue-Herman i Wandy Dewitzowej. Nazwiska są dobrą wskazówką: pierwsza z nich była wykładowczynią języka angielskiego, a druga niemieckiego. Ich losy i postawa życiowa sprawiły, że nawet po upływie wielu lat te postacie wywołują bardzo pozytywne skojarzenia i zachęcają do naśladowania. Biegła znajomość języków powodowała, że przynależały do wielkiego światowego dziedzictwa kulturalnego, a zarazem były obywatelkami naszego państwa, gotowymi do ofiar i poświęceń.
Germanistka - Wanda Dewitz (1891–1972)
Cóż to jest życie? Ciąg wydarzeń i zmiennych kolei losu składający się na egzystencję człowieka – konkretnej osoby obdarzonej świadomością, wyrosłej w pewnej kulturze, wykształconej, mającej rodzinę, przyjaciół, znajomych.
Tak było i ze mną. Urodziłam się daleko od Polski, w Aszchabadzie w Turkmenii, w rodzinie inżyniera kolejowego i asesora sądowego, Wawrzyńca Dickmana, w roku 1891. Na imię dano mi Wanda. Długo tam nie pozostaliśmy. Do szkoły chodziłam już w Warszawie. W 1905 r. wybuchła w Cesarstwie Rosyjskim rewolucja. Szybko dotarła i do nas. Strajkowali i demonstrowali robotnicy, zastrajkowały także szkoły. Wzięłam udział w strajku szkolnym – chcieliśmy polskich szkół i polskiego języka. Car wyobrażał sobie, że można nas zmusić nie tylko do nauki po rosyjsku, ale i do myślenia w tym języku i widzenia świata tak, jak go sobie wyobrażali carowie i wielcy książęta. Wtedy też chyba przejęłam się losami Ojczyzny i wzięłam za swoje ideały polskiej lewicy patriotycznej. Uwierzyłam w prawo narodu do wolności i sprawiedliwości społecznej. Działałam w socjalistycznej organizacji młodzieżowej.
W 1906 r. wyjechałam do Niemiec. Uczęszczałam do nowatorskiej szkoły średniej. Poznałam wtedy pewnego wykładowcę, Niemca. Zakochałam się szybko i bez pamięci. Wyszłam za niego za mąż. Zmieniłam nazwisko na Dewitz. Odtąd byłam już Wandą Dewitz, a później, bardziej z polska, Wandą Dewitzową. W 1910 r. urodził się nasz pierwszy syn, Olgierd, a dwa lata później Jerzy. Byłam młodziutka. Małżeństwo szybko okazało się nieudane i rozstaliśmy się jeszcze przed wybuchem I wojny światowej. Synowie pozostali przy mężu, a ja wróciłam do Polski.
Pochłonęła mnie walka o odzyskanie niepodległości. Wstąpiłam do Polskiej Organizacji Wojskowej, konspiracji wojskowej stworzonej przez Piłsudskiego i jego ludzi w zaborze rosyjskim. Zrzeszaliśmy się, zdobywaliśmy broń z różnych źródeł i czekaliśmy na ten moment, na sygnał, żeby przystąpić do rozprawy z okupantem. W 1917 r., po zdaniu egzaminu ze znajomości języka polskiego z wynikiem dostatecznym, rozpoczęłam studia na Uniwersytecie Warszawskim. Wcześniej był to cesarski uniwersytet rosyjski, ale po ustąpieniu Rosjan z Warszawy w 1915 r. przyszli Niemcy i pozwolili na zorganizowanie polskiego uniwersytetu. Ledwo rozpoczęłam studia, wybuchł strajk studentów, a los uczelni stał się niepewny. W tej sytuacji wyjechałam znów do Niemiec. Ukończyłam uniwersytet w Lipsku.
Po wojnie stoczyłam walkę o swoich synów, formalnie rozwiodłam się i sprowadziłam ich do Polski. Wychowywani przez ojca, pastora, mówiący po niemiecku, przywykli w dzieciństwie do obcej kultury, zaczęli życie na nowo. Ja też musiałam zadbać o siebie i zdobyć pewną pozycję. Uczyłam niemieckiego w gimnazjach warszawskich. Bardzo chciałam zrobić doktorat na Uniwersytecie Warszawskim, ale zasadnicza różnica w poglądach pomiędzy mną a pewnym profesorem tej uczelni sprawiła, że stało się to niemożliwe. Jeździłam także do Niemiec w charakterze inspektora szkół polskich delegowana jako etatowy pracownik Ministerstwa Wyznań Religijnych i Oświecenia Publicznego. Z ministerstwa musiałam odejść po dziesięciu latach pracy, tuż przed wybuchem II wojny światowej. Powodem była moja postawa ideowa, mimo iż w 1936 r. udekorowano mnie Krzyżem Zasługi za mój wkład w rozwój oświaty i wykazaną odwagę.
Miałam też krąg przyjaciół i znajomych wśród nauczycieli i inteligencji. W 1936 r. zamieszkałam w podwarszawskim Aninie przy ulicy Legionów. Chodziło oczywiście o Legiony Józefa Piłsudskiego, formację, która walczyła w latach 1914–1917. Ulica po 1945 r. zmieniła nazwę na Homera. W Aninie przy ulicy Legionów pobudowaliśmy osiedle małych domków jednorodzinnych, wzniesionych według jednego, powtarzalnego, bardzo prostego projektu. W jednym z nich zamieszkałam – nie było innego sposobu na zdobycie własnego dachu nad głową. Ceny wynajmu kształtowały się wysoko, a kupno mieszkania spółdzielczego gdzieś w samej Warszawie to były zawrotne pieniądze, które niewielu posiadało. Domek miałam skromny, ale z pięterkiem, na dużej działce. W takich warunkach mieszkałam, pracowałam i wychowywałam moich dwóch synów: Olgierda i Jerzego. Olgierd jeszcze przed II wojną ukończył prawo na Uniwersytecie Warszawskim, ożenił się, urodziła mu się córka Ewa. Prześliczna! Brałam ją nieraz na ręce podczas zabaw w ogrodzie.
Wybuchła wojna. Olgierd po wrześniu 1939 r. trafił do niewoli niemieckiej, a później do obozu koncentracyjnego w Buchenwaldzie skazany za przynależność do Armii Krajowej, która rozbudowywała siatkę wśród żołnierzy polskich przebywających w niewoli. Olgierd wytrwał w polskości, choć proponowano mu wstąpienie do Wehrmachtu. Przeżył cudem. Śmiertelność w Buchenwaldzie była zatrważająca. W ciągu miesiąca w grupie, w której pracował, ginęło 20% mężczyzn.
Jerzy również bardzo zaangażował się w AK. Został oficerem w sztabie Armii Krajowej Warszawa-Śródmieście.
A ja? Uczyłam na tajnych kompletach, a oficjalnie w Szkole Budowy Maszyn Wawelberga. W domu w Aninie udzieliłam schronienia ukrywającym się Żydom. Przebywała u mnie matka Krzysztofa Kamila Baczyńskiego, Stefania, pochodząca ze spolonizowanej rodziny o żydowskich korzeniach. W ogrodzie zakopane były rękopisy poety. Któregoś dnia przyszli żandarmi i powiedzieli: „W tym domu są Żydzi”. Roześmiałam się i najczystszą niemczyzną zaprzeczyłam. Udało się. Nikogo nie odkryli.
Zaraz po wojnie podjęłam pracę w Szkole Głównej Handlowej, od 1949 r. noszącej miano Szkoły Głównej Planowania i Statystyki. Pracowałam w niej aż do 1967 r. Napisałam kilka podręczników do nauki niemieckiego dla szkół i uczelni. Bardzo polubiłam uczelnianą przychodnię, gdzie bliżej poznałam dwie lekarki: dentystkę i internistkę. Kobiety były dużo, dużo młodsze od mnie, z małymi dziećmi, ale doskonale pamiętające okupację w Warszawie. Dentystka była sanitariuszką w powstaniu warszawskim. Znalazłam z nimi wspólny język, a różnica wieku nie grała roli. Ludzi łączą bowiem wspólne przeżycia i podobne widzenie świata, a więc pewna wrażliwość.
Zwracałam uwagę swoim sposobem ubierania się. Lubiłam kapelusze z dużym rondem i powłóczyste szaty. Odbiegałam bardzo od panującej mody, ale nie przejmowałam się tym w najmniejszym stopniu. W życiu trzeba mieć własny styl. Nie tylko w ubiorze.
Po wojnie starszy z synów, Olgierd, wykształcony prawnik pracował przez wiele lat w Państwowej Komisji Planowania Gospodarczego. Młodszy Jerzy przepadał za pracą redakcyjną i tłumaczeniami, oczywiście z niemieckiego. Obaj bardzo dużo pracowali i cieszyli się życiem, a ja z nimi.
Olgierd kochał góry. Zaraził tą pasją córkę, a moją wnuczkę, Ewę. Ewa została alpinistką, co stało się przyczyną naszej wielkiej tragedii. W 1957 r. Ewa poleciała wraz z grupą polskich wspinaczy na zjazd do Szwajcarii. Poznany Szwajcar chciał jej pokazać Alpy z lotu ptaka. Wsiedli do awionetki, którą pilotował. Awionetka zderzyła się w powietrzu z inną awionetką, w której zresztą znajdowali się pozostali uczestnicy spotkania alpinistów. Wszyscy zginęli. Ale Ewa i tak pozostała ze mną do samego końca. Nie potrafiłam się z nią rozstać. Miałam uczucie, że cały czas jest ze mną. Trochę pomogłam temu uczuciu. Całe odszkodowanie wypłacone przez władze szwajcarskie, olbrzymie jak na nasze warunki, Olgierdowie ofiarowali Górskiemu Ochotniczemu Pogotowiu Ratunkowemu.
Odeszłam nagle w domu w Aninie w 1972 r. Już gdy mnie nie było, to znaczy byłam, ale w innym wymiarze, odznaczono mnie Medalem Sprawiedliwy Wśród Narodów Świata.
dr Paweł Tanewski, starszy kustosz dyplomowany, Biblioteka SGH