W marcu tego roku świat stanął. I choć pewnie nie ma osoby, która nijak nie odczuła czasu izolacji i lockdownu, sportowcy byli (a właściwie dalej są) jedną z tych grup społecznych, która najmocniej odczuła konieczność zamknięcia w czterech ścianach.
W sporcie akademickim zaczęło się od odwołania Akademickich Mistrzostw Polski w Narciarstwie Alpejskim, które miały się odbyć w dniach 1–4 marca 2020 r. W czasie, gdy o koronawirusie mówiło się jeszcze nieśmiało i gdy większość z nas jeszcze myślała, że Polski to nie dotyczy, Zarząd Główny AZS postanowił odwołać jedną z większych imprez sportowych w kalendarzu AZS-iaków. Decyzja o odwołaniu pojawiła się na dwa dni przed rozpoczęciem zawodów. Wielu zawodników było już wtedy w Zakopanem, więc – bagatelizując ryzyko – zorganizowali alternatywne zawody z przymrużeniem oka, w duchu sportowej rywalizacji i dobrej zabawy. Wtedy jeszcze wielu nie rozumiało, że narciarze (wśród których znaczna część szlifuje formę we Włoszech) byli w grupie ryzyka, a decyzja – choć trudna – jest słuszna. Kilkanaście dni później, gdy temat koronawirusa nie schodził z pierwszych stron gazet, Warszawski Uniwersytet Medyczny, a w ślad za nim Uniwersytet Warszawski, nasza Alma Mater i inne uczelnie w Warszawie i w Polsce postanowiły odwołać (a z czasem przenieść do sieci) zajęcia. Logiczną więc była decyzja o niewysyłaniu reprezentacji uczelni na zawody akademickie, co (wraz z rosnącym zagrożeniem COVID-19) wymusiło odwołanie kolejnych mistrzostw akademickich. Większość uznała pewnie wtedy, że będzie to chwila na odpoczynek i regenerację. Chyba nikt nie zakładał, że niemal wszystkie zawody akademickie w semestrze letnim zostaną odwołane (w czerwcu odbyły się jedynie mistrzostwa województwa w siatkówce plażowej, żeglarstwie i wioślarstwie), a sezon AMP-ów po raz pierwszy w historii skończy się… w listopadzie (przy założeniu, że sytuacja epidemiczna się nie pogorszy).
Gdy zamknięto orliki, siłownie, baseny, a nawet lasy, sportowcom pozostała... kreatywność.
Dopóki obiekty sportowe były otwarte (mimo odwołanych zajęć), przynajmniej część zawodników mogła dalej trenować. Gdy zamknięto orliki, siłownie, baseny, a nawet lasy, sportowcom pozostała… kreatywność. Trudno trenować rzut dyskiem czy pływanie w domu, ale to nie znaczy, że wszyscy poddali się słodkiemu lenistwu. I tak kolejne grupy sportowców prześcigały się w pomysłach, jak i co ćwiczyć podczas kwarantanny. Do historii przejdzie chociażby piłkarskie wyzwanie polegające na wykonaniu jak największej liczby podbić (czyli popularnej „żonglerki”) papierem toaletowym.
Nasi sportowcy również znaleźli parę sposobów na utrzymanie formy podczas pandemii. Wioślarze, którzy odbywają treningi w zaprzyjaźnionym klubie TWDW (Towarzystwo Wisła dla Wioślarzy), mogli kilka razy w tygodniu ćwiczyć online na specjalnie prowadzonych przez trenerów z TWDW e-treningach. Czas kwarantanny zdecydowanie sprzyjał wykonywaniu ćwiczeń z własnym ciężarem ciała – tu największe pole do popisu miał Stefan Majkowski i jego koledzy z sekcji kalisteniki. Dla Anny Elsner i wielu innych osób był to dobry moment na zwiększenie swojej mobilności. Największymi szczęściarzami byli jednak ci, którzy w domu byli w stanie przeprowadzić relatywnie „normalny” trening – tak jak Beata Daszykowska – nasza tenisistka stołowa czy Rafał Porzych – nasz triatlonista, który podczas kwarantanny wszystkie braki w treningach biegowych i pływackich rekompensował sobie rekordami na trenażerze rowerowym.
Ten sezon dla wielu sportowców jest już spisany na straty. Większość imprez sportowych w tym Igrzyska Olimpijskie i EURO zostało przełożonych na kolejne lata, a wraz z nimi większość sportowych celów i planów. Z drugiej strony lock-
down był momentem zatrzymania, podczas którego można było zadbać o podtrzymanie formy, poprawienie mobilności i wyleczyć urazy – kto na tym zyska, a kto straci, okaże się w najbliższych miesiącach.