Jeśli ktoś każdą stratę przeżywa tak, że nie może spać, to raczej powinien dać sobie spokój z wszelkim biznesem – mówi dr Wiesław Rozłucki, współzałożyciel Giełdy Papierów Wartościowych w Warszawie, pierwszy prezes jej zarządu w latach 1991–2006, doktor honoris causa SGH i absolwent SGPiS. Rozmawia dr Kamil Gemra.
Kamil Gemra: Panie Prezesie, niedługo miną 33 lata od pierwszej sesji giełdowej. Czy pamięta Pan jeszcze tamten dzień, tamte emocje i dlaczego to się wtedy udało?
Wiesław Rozłucki: Szczerze mówiąc, bardziej pamiętam to niż wiele innych, następnych wydarzeń na giełdzie. To było rzeczywiście wydarzenie o charakterze historycznym. Pierwsza sesja po 52 latach. Rynek, giełda określiła wartość polskich spółek. Przez 50 lat tego nie mieliśmy, więc inauguracja giełdy była rzeczywiście wielkim wydarzeniem. Jak do tego doszło? Bardzo intensywne przygotowania trwały przez cały 1990 rok i pierwszy kwartał 1991 roku. Warto podkreślić , że uruchomienie giełdy było częścią transformacji gospodarczej, czyli planu Balcerowicza. Ale to był projekt nietypowy. Cały plan Balcerowicza polegał bowiem na uruchomieniu oddolnych sił rynkowych, wolnego rynku, natomiast jeśli chodzi o rynek kapitałowy zastosowano zupełnie odmienną metodę, czyli budowania go odgórnie przez państwo. W 1990 roku toczyły się bardzo ożywione spory, kiedy w Polsce powinien zostać odbudowany rynek kapitałowy. Byli tacy, bardzo wpływowi, którzy uważali, że to powinny być siły rynkowe, czyli przedsiębiorcy zakładający swoje giełdy, którzy z czasem się sprofesjonalizują. Druga koncepcja polegała na tym, żeby od razu zbudować pełną, nowoczesną infrastrukturę, ale do tego prywatny kapitał nie był jeszcze absolutnie przygotowany, więc zadziałać musiało państwo. Plan był taki, że po pewnym czasie giełda miała przejść w ręce prywatne. Ten drugi etap nigdy właściwie nie nastąpił. Tak więc zbudowaliśmy pełną infrastrukturę – giełdę, Krajowy Depozyt i Komisję Papierów Wartościowych. Cała infrastruktura rynku miała być zbudowana nie w jakiś oryginalny, specyficzny dla Polski sposób, tylko miała być wzorowana na ówczesnych wzorcach zagranicznych, czasem nawet z wybieganiem w przyszłość.
Czy to było takie oczywiste?
Z całą pewnością nie. Na przykład w sąsiedniej Czechosłowacji przyjęto wówczas całkowicie odmienny system powszechnej prywatyzacji kuponowej. W planach rządowych giełda w ogóle nie istniała. W naszej polskiej strategii prywatyzacji, szczególnie jeśli chodzi o duże przedsiębiorstwa, rynek kapitałowy odgrywał istotną rolę. Budowa nowoczesnej infrastruktury, skierowanej na masowy akcjonariat, to była specyficznie polska strategia i w żadnym innym kraju postsocjalistycznym ona nie wystąpiła.
Proszę opowiedzieć, jak to działało?
Bardzo często sprzedawano majątek strategicznym inwestorom albo przy pomocy prywatyzacji kuponowej, która szybko przechodziła w tzw. mocne ręce, więc nie zakładano powszechnego udziału społeczeństwa w prywatyzacji. Nasza giełda musiała być zbudowana bardzo szybko. Prywatyzacja już się zaczynała. Chodziło o utworzenie giełdy tak, ażeby pierwsze oferty publiczne, które miały miejsce na przełomie 1990 i 1991 roku, mogły być przedmiotem rynku wtórnego, co rzeczywiście nastąpiło 16 kwietnia 1991 roku jako początek pierwszego notowania. Giełda była zbudowana najprościej, jak można było, czyli sesje odbywały się raz w tygodniu. W pierwszym roku notowanie było w systemie jednolitego kursu dnia. Powodem takiej prostej architektury było to, że system telekomunikacji w Polsce nie umożliwiał notowań ciągłych tak, aby w trakcie sesji inwestorzy mogli składać zlecenia. Niektórzy na pewno mogli, ale przeciętny inwestor nie miał takich możliwości. Zależało nam więc na tym, żeby był prosty, łatwy i równy dostęp do rynku. I jeszcze jedna rzecz – rynek był kierowany zleceniami. W Europie było to dość powszechne, natomiast na największym europejskim rynku w Londynie – rynek był kierowany cenami. Działali „market makerzy”, coś na zasadzie polskich kantorów – nie można było negocjować, tylko była cena zakupu i cena sprzedaży, która zmieniała się w ciągu dnia. My nie poszliśmy tą drogą i słusznie. Potem system kierowany zleceniami, ten kontynentalno-europejski, stał się powszechny już w całej Europie, również w Londynie, więc można powiedzieć, że wybraliśmy dobry model. Bardzo często nazywam to kodem genetycznym giełdy, gdzie rynek jest prosty, otwarty dla wszystkich, nowoczesny oraz dobrze nadzorowany. To były właściwe parametry rynku kapitałowego.
A gdybyśmy jeszcze raz mieli spojrzeć na giełdę z perspektywy historycznej, czy mógłby Pan wymienić dwa, trzy kluczowe wydarzenia po jej otwarciu, które miały największy wpływ na to, jak ona dzisiaj wygląda?
Na pewno był to rok 1993 i 1994, narastająca hossa, a właściwie bańka giełdowa. Ceny wzrosły kilkunastokrotnie, a w tym samym czasie nastąpiła pierwsza oferta publiczna Banku Śląskiego, która spotkała się z ogromnym popytem, nadsubskrypcją. Dotychczas liczba zapisów na akcje była najwyższa w historii – aż 830 tysięcy zapisów – nigdy potem się to nie powtórzyło. Kolejnym takim rekordem była dopiero oferta samej giełdy warszawskiej na jesieni 2010 roku i 320 tysięcy zapisów.
Giełda stała się wtedy bardzo popularna. Ale to jest typowy mechanizm giełdowy: jak coś jest niezwykle popularne, wszyscy chcą to kupić, cena rośnie, nie cena w ofercie publicznej, tylko pierwsza cena giełdowa. Potem jest tylko kwestią czasu, kiedy bańka pęka i ludzie są rozczarowani. Oczywiście, ci, co wcześniej sprzedali, mogli być raczej zadowoleni, ale ci, co zostali z tymi akcjami, musieli jeszcze parę lat poczekać, żeby zarobić. Chociaż trzeba tu jasno powiedzieć, że nikt na tej ofercie nie stracił. Dzisiaj bardzo często w potocznych rozmowach ludzie nazywają to aferą, bo było wysoko, a potem spadło. Natomiast można powiedzieć, że na tej ofercie można było tylko mniej lub więcej zarobić, straty nikt nie zanotował, ale niezadowolonych ludzi zawsze jest sporo.
A jakieś inne istotne wydarzenia Pan sobie przypomina?
Co ważne, giełda nie upadła po tym wydarzeniu, to był dla niej w pewnym sensie chrzest bojowy. Od 1994 roku rozpoczął się niesamowity wzrost liczby notowanych spółek. W pierwszych latach było z tym kiepsko, nawet można powiedzieć, że bańka spekulacyjna wynikała z tego, że na giełdzie było za mało firm. Natomiast po pęknięciu bańki, czyli w 1994 i 1995 roku, oraz przez kolejne lata giełda miała swój złoty okres . W latach 1997–1998 debiutowało około 100 spółek w ciągu jednego roku. Patrząc na dzisiejsze dane, aż nie chce się wierzyć, że tak było. Myślę, że ważnym wydarzeniem, które obudziło szerokie nadzieje na masowy udział inwestorów, był Program Powszechnej Prywatyzacji. Program był dość długo przygotowywany w 1996 i 1997 roku. Świadectwa udziałowe weszły do obrotu, co – szczerze mówiąc – okazało się nie tak wielkim wydarzeniem dla giełdy ze względu na potencjalne ryzyka. Ale ani ryzyka się nie zmaterializowały, ani potencjał tej powszechnej prywatyzacji, więc można powiedzieć, że to był taki non-event z dzisiejszej perspektywy.
Natomiast ważny był 1998 rok, kiedy zaczęliśmy notowania instrumentów pochodnych. Z perspektywy czasu to była dobra decyzja, żeby zacząć od futures’ów, kontraktów terminowych na indeks WIG20. A przecież doświadczenia innych rynków były bardzo różne. Niektórzy zaczynali od opcji, inni od rynków terminowych. Ja chyba przez dwa lata przepytałem wszystkie możliwe giełdy, od czego mamy zacząć. Rada była taka, że jednak futures’y są łatwiejsze w obsłudze i w zrozumieniu, więc od tego zaczęliśmy.
W kolejnych latach ten rynek instrumentów pochodnych, szczególnie właśnie kontraktów terminowych, był niezwykle popularny.
To był jedyny rynek, który naprawdę aktywnie działał w krajach postsocjalistycznych. Żadnemu innemu rynkowi czy giełdzie nie udało się uruchomić rynku o odpowiedniej skali płynności. Wydaje mi się, że to był duży sukces. Dzisiaj te transakcje terminowe mają mniejsze znaczenie, ale przez co najmniej dekadę to był jeden z głównych filarów obrotu giełdowego i inwestorzy bardzo chętnie z niego korzystali. Dla mnie również bardzo ważne było uruchomienie systemu Warset w 2000 roku. To był naprawdę bardzo zaawansowany system transakcyjny, który w przeciwieństwie do poprzednich umożliwiał domom maklerskim zdalne uczestnictwo. Można powiedzieć, że giełda otworzyła się na domy maklerskie, banki, które nie musiały być zlokalizowane w budynku giełdy, tylko poza nim, a nawet poza naszym krajem.
Giełda zaczęła być międzynarodowa w 2000 roku i również wtedy giełda warszawska po raz pierwszy wyprzedziła Wiedeń we wszystkich trzech istotnych kategoriach, czyli liczbie notowanych spółek, kapitalizacji giełdy i dziennych obrotach akcjami. Po 10 latach przegoniliśmy giełdę wiedeńską, która działała praktycznie bez przerwy od końca XVIII wieku. To pokazało żywotność naszego rynku, wskazało na duży potencjał wzrostu.
A kiedy ten impet zaczął słabnąć?
Wydaje mi się, że gdzieś ten impet rozwojowy warszawskiej giełdy zaczął słabnąć w drugiej dekadzie naszego wieku, czyli po 2010 roku. Kapitalizacja giełdy, czyli wartość wszystkich spółek krajowych w stosunku do PKB, zaczęła się obniżać. Jeszcze w 2007 roku kapitalizacja spółek krajowych wynosiła ponad 40% polskiego PKB. Dzisiaj plasuje się na poziomie 20–25%, co pokazuje, że wycena wartości polskich spółek nie nadąża za rozwojem i wzrostem gospodarczym. Jak porównujemy nasz indeks WIG20, to od praktycznie 5, 10, a nawet 15 lat jest on w ogonie indeksów europejskich.
Gdy rozpoczynałem studia w SGH w 2006 roku, wszyscy studenci interesowali się inwestowaniem na giełdzie. Przy wejściu do SGH, jeden z domów maklerskich ufundował tablicę z notowaniami, gdzie można było śledzić sytuację na giełdzie, jakby inwestowanie było numerem jeden. Zresztą była wtedy bardzo dobra koniunktura, później był szczyt tej hossy w 2007 roku. Dzisiaj to wygląda nieco inaczej. Studenci mają znacznie szersze możliwości inwestowania, jak chociażby w kryptoaktywa, chcą zakładać własne startupy.
Przepraszam bardzo, ale z tymi startupami jest gorzej niż było, ale kryptowaluty – jak najbardziej.
Z czego może wynikać taki stan rzeczy? Co można byłoby zrobić, żeby znowu pobudzić zainteresowanie giełdą nie tylko studentów SGH, ale w ogóle inwestorów indywidualnych?
Mam jedną, prostą radę, tylko operacjonalizacja tej rady jest trudniejsza. Mianowicie, giełda jest po to, żeby zarówno inwestorzy, jak i emitenci na niej zarabiali. Jeżeli wyceny są niskie, to znaczy, że ceny nie rosną, czyli inwestorzy, którzy kupili akcje w długim terminie, nie zyskują, a przy dużej inflacji wręcz tracą. I w tym sensie nie ma się co dziwić ani studentom, ani inwestorom indywidualnym, że są dosyć rozczarowani dekoniunkturą na giełdzie na przestrzeni ostatnich kilku lat. I nie chodzi o to, że oferta giełdy jest mało atrakcyjna. Tych spółek jest przecież sporo, jak chociażby spółek gamingowych. To w tym segmencie mieliśmy olbrzymią hossę i nadal spółki te cieszą się popularnością. Ale to nie dotyczy całej giełdy. Gdybyż tylko akcje pozostałych spółek rosły w tym samym tempie!
Jak mnie dzisiaj ktoś spotyka, mówi: „Panie prezesie, za pana czasów to akcje tylko rosły”. To nie jest oczywiście prawda. Ale jak akcje spadały, to wszyscy myśleli, że jest to chwilowe i że wnet akcje będą rosnąć. Dawniej to się sprawdzało, teraz się nie sprawdza. Gdy odchodziłem z giełdy w 2006 r., indeks WIG20 przekraczał 3000, potem wzrósł do 3800. Teraz mówią o hossie, jak jest na poziomie 2300. Widać z tego, że o zarobek na giełdzie jest trudno.
To samo dotyczy emitentów.
Tak. To znaczy, jeżeli wyceny są niskie, bo cena w ofercie publicznej też jest relatywnie niska, to wielu emitentów chce wycofać się z warszawskiej giełdy. W zasadzie już od kilku lat liczba wycofań jest większa od liczby debiutów.
Jakie są tego powody?
Nigdy nie ma jednego powodu w żadnym zjawisku ekonomicznym. Natomiast ja bym zaczął jednak od spółek Skarbu Państwa, bo one dominują na naszej giełdzie swoją wielkością w WIG20, a ich wycena jest o kilkadziesiąt procent niższa niż odpowiedniki w krajach na giełdach zachodnich. Nawet jak spółki te osiągają zyski, to mnożnik, cena i zysk są niższe. Dlaczego? Wydaje mi się, że jednak nasz ład korporacyjny (ang. corporate governance) pozostawia wiele do życzenia.
To znaczy? Proszę to rozwinąć.
Przez całe lata wierzyłem i jestem nadal przekonany, że głównym celem działania władz spółki jest realizacja interesów spółki, czyli budowa wartości dla wszystkich akcjonariuszy. To nawet zostało zapisane w pierwszych „Dobrych praktykach” GPW w 2002 r. jako podstawowy cel. Jak w ciągu ostatnich ośmiu lat słyszałem, że celem władz spółek skarbowych jest realizacja programu partii, która wygrała wybory, to jest to alternatywny ład korporacyjny, gdzie priorytetem są różne zadania partyjno-polityczne. Budowa wartości, realizacja interesu spółki schodzi zatem na dalszy plan, co wpływa na wycenę spółki. Wycena każdej spółki bierze bowiem pod uwagę przewidywanie przyszłości. I teraz to przewidywanie w wypadku takich spółek skarbowych może też uwzględniać fakt, że nagle w interesie partii, która wygrała wybory, nie będzie istotna maksymalizacja zysku spółki, tylko jakieś inne cele. Albo dana spółka, której się dobrze wiedzie, zostanie dodatkowo opodatkowana. Przez ostatnie lata giełda była widziana nie jako źródło stymulowania rozwoju, tylko źródło wpływów budżetowych, z których potem finansowano różne transfery. W związku z tym inwestorzy biorą pod uwagę ryzyka polegające na tym, że nagle spółka, w którą zainwestowali z udziałem Skarbu Państwa, może dostać inne zadanie do wykonania. Jako że jest to spółka ryzykowna, obniża się jej wycenę.
Ale są przecież inne spółki do inwestowania?
Sam sobie zadaję to pytanie. I moja odpowiedź jest taka, że jeżeli inne, prywatne spółki patrzą na te największe spółki, które są na bakier z „odmiennym ładem korporacyjnym”, to powstaje pytanie, czy spółce prywatnej opłaca się ponosić dodatkowe koszty oraz wysiłek za sprostanie wszystkim jednakowoż wysoko postawionym wymogom regulacyjnym? Ponadto polskie spółki są kilkakrotnie mniejsze od spółek na giełdach zachodnich, a coraz więcej regulacji jest na poziomie europejskim. Pociąga to za sobą spore koszty. Dla dużych spółek są to koszty do udźwignięcia, ale dla małych – to problem. Wydaje się więc, że trzeba walczyć na poziomie europejskim, aby dla mniejszych spółek, notowanych nawet na głównym rynku, były nieco mniej kosztowne wymogi regulacyjne.
Panie Prezesie, rozmawiamy w przeddzień otrzymania przez Pana tytułu doktora honoris causa SGH. Jak z perspektywy czasu ocenia Pan rolę SGH w kształtowaniu czy to kadr rynku kapitałowego, czy to potencjalnych inwestorów, czy też emitentów?
Oceniam ją bardzo dobrze. Żeby uzasadnić to stwierdzenie, pozwolę sobie wrócić do własnej historii, bo wiele osób mnie pyta, dlaczego zainteresowałem się giełdą. Stało się to jeszcze w czasie studiów. Studiowałem w latach 1965–1970, kiedy giełda była w pewnym sensie „owocem zakazanym”. To był taki typowy objaw złego, zdaniem wówczas rządzących, kapitalizmu, dodatkowo wspomaganego obrazkami, które zwykle były pokazywane w telewizji, że jak jest gdzieś jakiś krach giełdowy, to ludzie tracą pieniądze, popadają w obłęd itd. To był taki antywzorzec gospodarowania. A mnie giełda zawsze pasjonowała. I w czasie studiów na Wydziale Handlu Zagranicznego miałem przedmiot organizacja i technika handlu zagranicznego (OTHZ). Jednym z bynajmniej niekluczowych tematów było funkcjonowanie giełd towarowych, czyli kontraktów terminowych na różne towary. I pamiętam, że dla moich kolegów, a Wydział Handlu Zagranicznego na moim roku liczył prawie 200 osób, to był temat tak abstrakcyjny, tak trudny wówczas do zrozumienia, że wiele osób na roku się nim nie interesowało.
A Pan?
Ja natomiast się zaparłem, żeby zrozumieć, jak funkcjonuje rolnik, który coś produkuje i sprzedaje, zanim ma zbiory, i jak to jest, że może sobie zagwarantować cenę. To mnie rzeczywiście autentycznie zainteresowało. Do tego stopnia, że jak pierwszy raz pojechałem na Zachód w 1968 roku, to odwiedziłem m.in. giełdę w Londynie i przyglądałem się jej z zachwytem. Można zatem powiedzieć, że ówczesny SGPiS, nawet w tamtych warunkach, miał w swoim programie bardzo fachowy, niepolityczny przedmiot, na którym trzeba było poznać tajniki handlu międzynarodowego.
A jak jest z rolą SGH w kształtowaniu wiedzy ekonomicznej?
Gdy studiowałem, na uczelni były zaledwie cztery wydziały. Jedynie jeden, Wydział Handlu Zagranicznego, zajmował się obrotem międzynarodowym. Pozostałe skupiały się na finansach i statystyce, ekonomice produkcji i handlu wewnętrznym, a więc wszystkie dotyczyły Polski, bez jakichś szerszych ekskursów na temat gospodarki światowej. Dzisiaj trudno wyobrazić sobie jakąkolwiek działalność gospodarczą na większą skalę w Polsce bez znajomości gospodarki światowej oraz jej wpływów.
Wydaje mi się, że obecnie właśnie taka wiedza ekonomiczna, ale ukierunkowana na świat, na gospodarkę światową, jest niezbędna dla zrozumienia naszej gospodarki. Mogę tylko potwierdzić, że w tych pierwszych latach funkcjonowania giełdy to studenci byli najbardziej zainteresowaną grupą inwestowaniem giełdowym. Jak się patrzy na różne profile zawodowe – jak pracownicy umysłowi, robotnicy, rolnicy itd. – studenci byli w absolutnej czołówce zainteresowania giełdą.
Jak Pan wyjaśni, że tak właśnie było?
Inwestycje na giełdzie nie wymagają dużych nakładów pieniężnych, minimum wkładu na polskiej giełdzie było bardzo niskie. Dla studentów było to wyzwanie intelektualne, bo jednak na giełdzie zawsze jest element loterii, hazardu, przypadkowości, prawda? Ale jednak istotne są fundamenty. Można w sposób mniej lub bardziej udany przewidywać, co będzie. W grach losowych przewidywanie nie ma najmniejszego sensu, natomiast na giełdzie trafne przewidywanie jest możliwe i z tym wiąże się nagroda pieniężna.
Ta sama logika jest w normalnym biznesie z tym zastrzeżeniem, że aby zacząć biznes, a nawet startup, trzeba mieć odpowiedni kapitał albo jakiś niesamowity pomysł, który od razu znajdzie finansowanie. Nie jest to łatwe, ale kapitał własny lub pożyczkowy jest nieodzowny. Natomiast na giełdzie z kwotą kilku tysięcy złotych można już zacząć skromne inwestycje i zobaczyć, na ile trafne jest moje przewidywanie, jak bardzo się denerwuję, gdy stracę pieniądze, czy nadaję się do tego biznesu. Jak ktoś każdą stratę przeżywa tak, że nie może spać po nocach, to raczej powinien dać sobie spokój z wszelkim biznesem.
Rozmawiamy w 2024 roku, który został ogłoszony w Polsce Rokiem Edukacji Ekonomicznej. Jakby mógł Pan podsumować, jak ważna jest edukacja naszego społeczeństwa co do działania samej giełdy, ale też i podstaw ekonomicznych, bo przecież jedno z drugiego wynika?
To może znów cofnę się do początków giełdy. Dla nas, osób, które tworzyły i zarządzały giełdą, edukacja była jedną z fundamentalnych rzeczy. To znaczy równie ważna jak sama technika obrotu, ponieważ chcieliśmy, żeby giełda była traktowana jak coś normalnego, naturalnego.
Tak jak człowiek idzie do sklepu i coś tam kupuje, tak samo może pójść do domu maklerskiego i zainwestować część swoich pieniędzy. Zawsze bardzo mocno akcentowaliśmy, że nigdy nie można większości swoich pieniędzy inwestować na rynku giełdowym. I druga ważna rzecz: celem edukacji początkowej było zdobycie zaufania inwestorów. Zaufanie to nie znaczy, że jak zainwestuję, to zarobię, nie. Zaufanie jest do przejrzystości, sprawności obrotu giełdowego, że jednak jak kupię akcje, to one są na moim koncie, a jak je sprzedam, to dostanę gotówkę i że te zasady się nienaruszalne. Zaufanie buduje się właśnie po to, żeby wyrobić przekonanie o czystych zasadach gry, a w czasie gry wynik może być różny. Sama gra musi być równa, czysta tak, aby nie było preferencji dla nikogo.
Piękne i szczytne założenia i zasady.
Tak. Właśnie dlatego gdy dzisiaj patrzę na poziom edukacji polskiego społeczeństwa, niedotyczącej bynajmniej giełdy to widzę, że ogólny poziom edukacji ekonomicznej jest przerażająco niski. Niektóre badania pokazują, że około połowy naszego społeczeństwa nie potrafi obliczyć procentu, nie mówiąc już o procencie składanym. To jest wiedza na poziomie szkoły podstawowej! I teraz być może w szkole podstawowej dzieci uczą się procentów, tylko nie na przykładzie kredytu bankowego, a przecież dzisiaj w bankowości słyszy się tego typu pretensje pożyczkobiorców. Dzisiaj przy kredytach frankowych lub złotowych, które kwestionują stawkę WIBOR, następuje zmiana paradygmatu. Taki konsument, który pożyczył pieniądze, skarży się, że nikt mu nie powiedział, że WIBOR może wzrosnąć albo że nie zrozumiał, że trzeba zapłacić z procentem. Tego typu niewiedza albo udawanie tej niewiedzy zaczyna być groźna.
W bankowości zaczyna się już traktować oszczędzającego jako konsumenta, który może nic nie wiedzieć – taki jest stan rzeczy. Na szczęście, jeszcze na rynku kapitałowym inwestora traktuje się inaczej, jako kogoś, kto powinien przewidywać ryzyko. Ale nie daj Boże, jak ta tendencja przejdzie na rynek kapitałowy, to już każda strata na rynku kapitałowym, co jest immanentną cechą rynku, będzie mogła być przedmiotem roszczeń sądowych.
Ostatnie wydarzenia, niedotyczące rynku kapitałowego, tylko właśnie bankowości, pokazują albo bardzo słabą wiedzę ekonomiczną, albo wykorzystywanie pretekstu przez wyspecjalizowane kancelarie prawne w dziedzinie roszczeń.
Można zatem powiedzieć, że ten Rok Edukacji Ekonomicznej jest niezwykle ważny. Ale trzeba też rozróżnić pokoleniowo tę edukację. Starsze osoby trzeba bardziej uświadomić co do naszej infrastruktury bankowej, ubezpieczeniowej, ponieważ często ludzie starsi po prostu boją się tych instytucji z przyczyn nieracjonalnych. Jeśli zaś chodzi o młodych, to ci nie mają oporu. Większość z nich inwestuje przy pomocy bankowości mobilnej, nie ma problemu, żeby zawierać transakcje. Dla nich kluczowo ważna jest edukacja polegająca na kształceniu umiejętności rozróżniania prawdy i kłamstwa w internecie.
Dziękuję bardzo za rozmowę.
DR KAMIL GEMRA, Zakład Cyfrowych Finansów FINTECH, Instytut Finansów Korporacji i Inwestycji, Kolegium Nauk o Przedsiębiorstwie SGH