Dr Irena Eris: Robię to, co kocham. Sukces to połączenie intuicji i codziennej pracy
O początkach firmy Dr Irena Eris SA, organicznym i rzetelnym tworzeniu biznesu, planach na przyszłość i marzeniach oraz radach dla młodych przedsiębiorców z dr Ireną Eris, laureatką Nagrody Gospodarczej SGH w 2022, roku rozmawiały Karolina Cygonek i Magdalena Święcicka.
Karolina Cygonek: W 1999 roku od studentów SGH otrzymała Pani tytuł Biznesmena Roku. Teraz, na Forum Ekonomicznym w Karpaczu otrzymała Pani Nagrodę Gospodarczą SGH. Co dla Pani oznacza to wyróżnienie?
Dr Irena Eris: Jest to potwierdzenie tego, że warto podążać za marzeniami i być w tym konsekwentnym. Jestem człowiekiem czynu i niezmiennie od lat wielką satysfakcję daje mi to, czym się zajmuję. Takie nagrody są obiektywnym potwierdzeniem, że efekty moich działań są również w pozytywny sposób odbierane przez innych. To jest miłe, natomiast nie zwalnia z dalszych wysiłków. W mojej pracy nie chodzi o to, żeby działać na pokaz. Robię to, co uważam za właściwe, w dziedzinie, w której mam wiedzę i która daje mi spełnienie. To jest chyba dla mnie najważniejsze.
K.C.: Budowała Pani markę przez wiele lat. Ale firmę tworzą ludzie. Jak dobierała sobie Pani współpracowników? Czym kierowała się Pani w tym procesie jako menedżerka firmy?
I.E.: Firma rozrastała się organicznie, właściwie od zera do firmy dużej i dobrze zorganizowanej. To, że zaczynałam od zera, a właściwie z długami, było trudne, ale z drugiej strony, dało mi szansę nauki. Niestety nie studiowałam w SGH, nigdy nie miałam nic wspólnego z ekonomią. Najtrudniejsze wydawało mi się stworzenie dobrego produktu, który byłby skuteczny, bezpieczny i wyszedł naprzeciw oczekiwaniom klientów. A przecież mając produkt, trzeba go jeszcze sprzedać, zorganizować zaopatrzenie, przeprowadzić analizę sprzedażową itd. Oczywiście, mój mąż, który jest po politechnice i też właściwie nie miał przygotowania jeśli chodzi o prowadzenie biznesu, cały czas mnie wspierał. Zaczynaliśmy od rozwiązywania konkretnych problemów. Ponieważ na początku skala była mała, było to łatwiejsze. Czasami podejmowaliśmy kroki zupełnie sprzeczne z prawami ekonomii (śmiech), ale działaliśmy przede wszystkim w zgodzie z naszą intuicją. Może to i dobrze, bo działaliśmy często niestandardowo, nietuzinkowo, niestereotypowo – dzisiaj nazywamy to innowacją. Przez ten nieśpieszny, organiczny rozwój firmy, ludzi przybywało nam również powoli.
K.C.: Zaczynaliście Państwo bez mała 40 lat temu.
I.E.: Tak, zaczynaliśmy w 1983 roku, a więc w głębokim PRL w warunkach gospodarki socjalistycznej, centralnie sterowanej. Wówczas w Polsce zakłady prywatne egzystowały gdzieś na obrzeżach tej gospodarki, były tolerowane, podczas gdy w innych krajach RWPG, w NRD, w ZSRR, takiej działalności prywatnej w ogóle nie było, bo nie była dozwolona.
Początek był bardzo trudny. Paradoksalnie mimo, że na rynku brakowało kosmetyków, nikt nie chciał kupować mojego kremu. Przypomnę, że na początku działalności w asortymencie miałam tylko jeden produkt. Mąż, będąc jeszcze na państwowej posadzie, zajmował się jego dystrybucją. Po pracy zawoził krem do punktu sprzedaży i zwykle słyszał: „Proszę pana, ale kto to kupi? Ma pan jeden krem w asortymencie i do tego nieznanej firmy!” Na rynku praktycznie nie było produktów pielęgnacyjnych, ja robiłam najlepszy krem, jaki mogłam. Byłam pewna, że jakościowo był on bardzo dobry, natomiast nikt go nie chciał kupić. To był paradoks. Były to więc trudne czasy, ale powoli firma się rozwijała. Już w 1987-88 roku popyt zaczął przewyższać moją podaż, ale zdolności produkcyjne miałam jednak wówczas ograniczone. Kosmetyki były produkowane w małym laboratorium w wynajmowanym lokalu.
Magdalena Święcicka: Trochę działało to jak manufaktura?
I.E.: Trochę tak. Jednak genezą założenia firmy było niezadowolenie z mojej ówczesnej pracy. W latach 80. pracowałam w Zakładzie Badawczo-Wdrożeniowym w warszawskiej Polfie. Wydawało się, że to zakład naukowy, że można coś tworzyć, ale okazało się, że było inaczej. I właściwie to zderzenie z rzeczywistością mnie rozczarowało. Gdyby nie to doświadczenie, nie podjęłabym się działalności gospodarczej. W moim środowisku nikt nie prowadził takiej działalności i nikt z naszego otoczenia nie mógł udzielić nam żadnej porady. Do wszystkiego dochodziliśmy sami.
K.C.: Wtedy na rynku działały już firmy polonijne.
I.E.: Tak, ale one były wielobranżowe. Obserwowały, czego na rynku nie ma, i wtedy dostarczały, to, co było potrzebne, nawet jeżeli były to produkty z diametralnie różnych branż. Ja chciałam zajmować się tylko tym, co potrafię, czyli produkcją kosmetyków. Tak więc przed 1989 r. moje zdolności produkcyjne nie nadążały za popytem, ale nie mogłam przeskoczyć nieformalnych ograniczeń związanych z działalnością prywatną w tamtej rzeczywistości - nie mogłam zatrudnić więcej niż kilkanaście osób, bo przekraczałabym niewidzialną granicę, do której wielkość prywatnego zakładu była tolerowana przez władze. Nie mogło być przecież kapitalizmu w socjalizmie (śmiech).
Na początku działalności zatrudniałam jedną pracownicę, po roku dołączyła jeszcze jedna i we trzy same robiłyśmy tzw. ukręty (kremów), kosmetyki pakowałyśmy ręcznie. Nie było maszyn, bo po pierwsze, nie było nas na nie stać, a po drugie, nie można ich było kupić. Ale byłam szczęśliwa, że mogę samodzielnie podejmować decyzje i robić to, co lubię.
Z czasem do firmy zaczęły trafiać inne osoby, odpowiedzialne za konkretne obszary. Każda z nich identyfikowała się z firmą. Ja też codziennie byłam w moim laboratorium, wspólnie pracowaliśmy, wszystko robiliśmy na równi. Mój mąż zajął się resztą – zaopatrzeniem, dystrybucją, kontaktami z urzędami.
M.Ś.: W którym momencie zdała sobie Pani sprawę, że to już nie wystarcza; że trzeba zatrudnić większą liczbę osób?
I.E.: Nasze mikroprzedsiębiorstwo rozrastało się z czasem. Musieliśmy wynająć drugie pomieszczenie, bo już to jedno 50-cio metrowe, wynajmowane pod Piasecznem, nie wystarczało. W 1989 r. zatrudnialiśmy może 14 osób, ale ja wiedziałam, że to jest w miarę dozwolone maksimum. I nagle przyszły zmiany ustrojowe. Nikt nie spodziewał się, że wszystko się diametralnie zmieni. Wkroczyliśmy do gospodarki rynkowej. I wtedy poczuliśmy, że teraz możemy się rozwijać, że nie ma już tych wcześniejszych ograniczeń. Ale, żeby nadążyć z produkcją, musiałam mieć więcej miejsca. Dlatego kupiliśmy ziemię w Piasecznie, gdzie do dzisiaj znajduje się siedziba naszej firmy, zaczęliśmy budować i w trakcie dalszego rozwoju powiększać już własny zakład. Byliśmy z tego bardzo dumni. Oczywiście, pieniędzy nie starczało na wszystkie inwestycje. Chciałam mieć nowoczesne maszyny produkcyjne – wiedziałam, jakich potrzebuję. Mąż ściągnął takie maszyny ze Szwajcarii, wzięliśmy je w leasing od firmy BRE Leasing – dzisiaj mLeasing. Była to wtedy ich pierwsza poważna realizacja leasingu w Polsce – my się uczyliśmy, oni także się uczyli.
Cały czas przeglądałam katalogi zachodnich firm, które specjalizowały się w profesjonalnych urządzeniach do produkcji kosmetyków. Jednak takie jedno, dosyć małe, o którym od początku marzyłam, było poza naszymi możliwościami finansowymi, kosztowało 30 tys. dolarów. Te marzenia wydawały mi się nieosiągalne, ale dzięki zmianom i nowym możliwościom, jak wspomniane wyżej finansowanie zewnętrzne, sukcesywnie się spełniały i przerosły początkowe wyobrażenia.
Do nowej, już własnej, siedziby wprowadziliśmy się w 1993 roku; mieliśmy już dwie duże maszyny sterowane komputerowo i nowoczesne taśmy produkcyjne, wtedy też zwiększyło się zatrudnienie. Mogliśmy wreszcie zrównoważyć naszą podaż z popytem. Od tamtych lat nasz zakład cały czas się powiększa, w miarę rozwoju firmy był wielokrotnie rozbudowywany.
Do 1992-93 roku w firmie podział obowiązków był taki, że ja zajmowałam się produkcją, recepturami, tym, co jest ściśle związane z produktem, natomiast mój mąż tradycyjnie zajmował się dystrybucją, zarządzaniem, twardymi danymi. I on też lubił swoją pracę. W 1993 r. zaczęła krystalizować się firma z dojrzałą strukturą, a więc z zarządem, z działem księgowości, działem eksportu, później także kontrolingu. Firma zaczęła przybierać formę przedsiębiorstwa, które się wciąż rozwijało.
M.Ś.: Kiedy po raz pierwszy zaczęliście Państwo eksportować?
To może za dużo powiedziane, ale w 1987 r. przyjechała do Polski pani, która w Kalifornii miała własny salon kosmetyczny. Zainteresowała się naszymi kosmetykami, sprawdziła je, stwierdziła, że są fantastyczne i zaczęła je od nas importować. Oczywiście, to były niewielkie ilości, bo wtedy też mieliśmy niewielkie zdolności produkcyjne. Ale pamiętam, że zrobiliśmy sobie koszulki z napisem „Official supplier to the USA” (śmiech). Nosiła je z dumą cała nasza, niewielka wtedy, załoga.
W tej chwili eksport jest istotną częścią naszej sprzedaży i rośnie bardzo dynamicznie – eksportujemy ok. 40 proc. wyrobów. Jesteśmy w wielu krajach na całym świecie: na Bliskim Wschodzie, w Afryce Północnej, na Litwie, w Mołdawii, Portugalii, Łotwie. W Islandii z marką Pharmaceris jesteśmy numerem jeden w aptekach w kategorii dermokosmetyków. Na Malcie też jesteśmy numerem jeden. To są niewielkie kraje, ale też nas to bardzo cieszy.
W Polsce mamy mocną pozycję, ale rynek z powodu dużej konkurencji jest już nasycony, dlatego nasz rozwój upatrujemy w eksporcie.
K.C.: Obecnie produkty firmy Dr Irena Eris dystrybuowane są do prawie 70 krajów na świecie. Znaczącą część eksportu Pani firmy stanowiły rynki wschodnie. Jak wojna na Ukrainie i rezygnacja z eksportu do Rosji i na Białoruś odbiła się na Państwa wynikach finansowych? Czy mogłaby Pani wymienić powody, dla których zdecydowaliście się Państwo na opuszczenie tych rynków?
I.E.: Powody są bardzo oczywiste. Po prostu, nie popieramy agresji na kraj niezależny. I myślę, że jestem tu przedstawicielką większości Polaków, którzy tak myślą. Uważam, że nie można wspierać ani prowadzić biznesu z krajem, agresorem, a wręcz odwrotnie – winno się nakładać na niego sankcje.
K.C.: A poza moralnymi pobudkami, bo jednak mieliście Państwo duży eksport do Rosji i Białorusi?
I.E.: Nie ma innych pobudek poza moralnymi. Takiego sklepu jak Złote Jabłko w Moskwie nie widziałam nigdzie w Europie Zachodniej. Fantastyczny sklep z luksusowymi markami. Nasze produkty bardzo dobrze się tam sprzedawały. I niestety musieliśmy zrezygnować. Szkoda nam bardzo tego rynku. W Białorusi z marką Pharmaceris też byliśmy numerem jeden w aptekach, ale co z tego?
K.C.: No, więc co z tym rachunkiem ekonomicznym?
I.E.: W tym przypadku nie ma przeliczenia. Żałuję, ale wycofuję się, bo tak trzeba. Nie wycofałabym się, gdyby nie sytuacja. Ten konflikt jest groźny. Nie mieści mi się w głowie, żebym mogła postąpić inaczej. Od razu stwierdziliśmy, że zaprzestajemy handlu z Rosją i Białorusią, chociaż z ekonomicznego punktu widzenia było szkoda. Eksport rośnie, więc tę dziurę zasypujemy.
M.Ś.: Którymi regionami Państwo łatacie tę dziurę?
I.E.: Nasze kosmetyki, a zwłaszcza Pharmaceris, bardzo dobrze sprzedają się w krajach arabskich. Najważniejszym rynkiem dla nas jest Europa, bo jest najbliżej i jest najbardziej prestiżowa. W Hiszpanii Dr Irena Eris została doskonale przyjęta przez konsumentki. Jesteśmy też w Chorwacji, na Węgrzech i we Włoszech.
K.C.: Pani firmie udało się zbudować silną pozycję w segmencie kosmetyków premium na kilku rynkach w Europie, np. właśnie w Hiszpanii. Zdołaliście wejść na bardzo hermetyczny i konkurencyjny rynek francuski. Czy może Pani zdradzić, jak udało się tego dokonać?
I.E.: Nasze marki dobrze są przyjmowane za naszymi granicami. To dobre, sprawdzone produkty. Rozwijając eksport szukamy na poszczególnych rynkach partnerów, którzy chcą wspólnie, konsekwentnie i długofalowo budować pozycję marki. W Hiszpanii jesteśmy obecni w kluczowej, największej sieci dystrybucyjnej. We Francji jesteśmy on-line. Jednak trzeba pamiętać, że Francja to bardzo trudny rynek. Natomiast z drugiej strony, fakt, że zostaliśmy przyjęci do francuskiego, elitarnego stowarzyszenia marek luksusowych Comité Colbert, ma duże znaczenie. Ta organizacja uwiarygadnia pozycję marki i jakość produktu. Zawsze na naszych opakowaniach piszemy „Made in Poland”, nie „Made in EU”. O ile w krajach arabskich, w Afryce czy w Azji, Polska jest krajem europejskim, to w Europie Zachodniej Polska jest, można powiedzieć, wciąż krajem z nieco innego świata. Są ludzie, którzy znają Polskę, którzy tu przyjeżdżają i z nami współpracują, i widzą, że Polska się zmieniła, jest nowoczesnym krajem. Ale przeciętny Europejczyk nie chce tu przyjeżdżać, bo dalej traktuje Polskę jak kraj z dawnego bloku wschodniego. Przekonanie takiego klienta do produktu pielęgnacyjnego, a tym bardziej luksusowego, nie jest łatwe. Inaczej jest np. z odzieżą. Kiedy kupuje się np. sukienkę, od razu można zobaczyć wzór, projekt, materiał, a z kosmetykiem pielęgnacyjnym jest inaczej – najpierw trzeba kupić, a potem dopiero można go wypróbować i ocenić.
K.C.: Przez lata kierowała się Pani marketingiem szeptanym, tym, że dobra opinia o Pani produkcie idzie w świat. Jak to teraz wygląda?
I.E.: Nasi konsumenci chcą kosmetyków zaawansowanych technologicznie, produkowanych w zgodzie z zasadami poszanowania otoczenia, dobrej jakości – to jest nasza dewiza. W tym kierunku też, miejmy nadzieję, idzie rozwój świata. Staramy się oszczędzać planetę, a więc wodę i energię, wpisując się tym samym w trend ekologiczny.
Posiadamy własne Centrum Naukowo-Badawcze co jest dosyć wyjątkowe w branży. Odgrywa zasadniczą rolę w przygotowywaniu nowych ,innowacyjnych produktów. To tu ma swój początek większość tworzonych kosmetyków.
Aby projekt, tworzony pierwotnie na bazie wiedzy naukowej, przybrał konkretną formę użytkową, konieczne jest przejście szeregu etapów w postaci skomplikowanych badań. Są one obowiązkowym elementem aby przekazać w ręce użytkowników w pełni skuteczny, bezpieczny i innowacyjny produkt końcowy. Dobrana mieszanina najlepszych składników może bowiem nie wykazywać pożądanego działania z powodu niemożliwych do teoretycznego przewidzenia wzajemnych interakcji. Zależy nam na ustaleniu dokładnego składu, gdzie efekty poszczególnych składników i ich precyzyjnie ustalonych stężeń nie tylko się dodają ale wywołują tzw, efekt synergii – czyli działają silniej niż wynikałoby to z prostego sumowania. Bardzo istotne jest zbadanie zdolności przenikania tych substancji w głąb skóry i dotarcie do określonych jej struktur komórkowych czyli odpowiedniego miejsca działania. Prowadzimy tu pod nadzorem specjalistów , w większości z tytułami naukowymi, i przy pomocy skomplikowanej aparatury, zaawansowane badania zarówno komórkowe tzw in vitro jak i, przebadanych już alergologicznie, prawie gotowych produktów na skórze probantów czyli tzw badania in vivo. Produkty apteczne Pharmaceris przechodzą jeszcze dodatkowe badania kliniczne w zewnętrznych placówkach leczniczych.
To również dzięki równolegle prowadzonym w naszym Centrum badaniom naukowym udaje się odkrywać nowe substancje i nowe rozwiązania, które są naszą własnością intelektualną zastrzeżoną w formie światowych patentów. Wyniki tych badań publikujemy w światowym piśmiennictwie naukowym – głównie w najwyżej punktowanych tytułach znajdujących się na tzw. Liście filadelfijskiej. Bierzemy udział, jako prelegenci, w ważnych międzynarodowych sympozjach naukowych.
Do powstania gotowego kosmetyku, który pojawi się na drogeryjnych pólkach, niezbędna jest również praca Laboratorium Technologicznego , gdzie opracowywana jest jego jego końcowa postać jak krem, serum, tonik czy mleczko i sporządzana dokładna receptura, precyzyjny opis produkcyjnego procesu technologicznego oraz wytyczne odnoszące się do reżimów nadzorowanych na bieżąco przez Laboratorium Kontroli Jakości.
K.C.: Kto jest autorem koncepcji przekształcania marki, która zaczynała od produkcji kosmetyków, w markę, która w sposób całościowy podchodzi do pielęgnacji, dbania o urodę – od luksusowych kosmetyków, przez Centrum Naukowo-Badawcze, sieć Kosmetycznych Instytutów, trzy pięciogwiazdkowe hotele SPA, po takie elementy jak pismo „Sense of Beauty” czy turniej golfa Dr Irena Eris Ladies’ Golf Cup? Czy była jakaś firma, z której czerpała Pani inspiracje?
I.E.: Tego nikt nie wymyślił. To rodziło się powoli w naturalny sposób. Stworzyliśmy własna infolinię - kobiety dzwoniły i pytały, jak i których kosmetyków używać. Tak powstała koncepcja Kosmetycznych Instytutów, gdzie można było oprócz poddaniu się profesjonalnemu zabiegowi kosmetycznemu, zdiagnozować potrzeby skóry i uzyskać zindywidualizowaną poradę jak o nią dbać. To była zmiana ewolucyjna. Idea zatem rodziła się w miarę potrzeb klientów. Można stosować odpowiednio dobrane kosmetyki, chodzić do kosmetyczki, ale do dobrego wyglądu potrzebny jest jeszcze wypoczynek.
I tak z kolei zrodziła się kolejna usługa i idea hoteli SPA, czyli miejsca z dala od zgiełku, gdzie możemy się wyluzować, odpocząć, zadbać o siebie w Kosmetycznym Instytucie, zrelaksować w dogodny i indywidualny sposób – albo biernie albo aktywnie. W naszych hotelach zaoferowaliśmy różne propozycje, z których można skorzystać w zależności od potrzeb i upodobań.
K.C.: Czyli można powiedzieć, że ten rozwój następował również w miarę zasobności portfeli Polaków?
I.E.: Zdecydowanie tak. I Polaków i naszych (śmiech). Oczywiście, aby zrealizować te wszystkie inwestycje korzystaliśmy z kredytów. Rozwijaliśmy się w miarę dojrzewania społeczeństwa do pewnych potrzeb.
K.C.: Jak poradzili sobie Państwo w okresie pandemii COVID-19? Czy byliście zmuszeni ciąć zatrudnienie? Jak na firmę wpłynęły zerwane łańcuchy dostaw?
I.E.: Te dwa aspekty były bardzo trudne plus jeszcze jeden, a mianowicie zmiana rozporządzeń, zarządzeń z dnia na dzień. Szczególnie nas to zaskakiwało w hotelach. Mieliśmy np. już gości, którzy przyjechali na weekend, gdy nagle okazywało się, że hotele trzeba następnego dnia zamknąć. Wiązało się to z komplikacjami w sferze zaopatrzenia, z ludźmi, ze wszystkim… Jeszcze rano w sobotę goście dostawali śniadanie, a potem musieli wyjechać. A później okazało się, że rozporządzenie obowiązuje nie od soboty, tylko od wtorku. Życie toczyło się z dnia na dzień. Wszystko było niepewne. Pracowaliśmy w firmie online – to była nasza „gorąca linia”. Nikt nie wiedział, jak dalej potoczą się losy pandemii. Cały czas kontaktowaliśmy się, żeby ustalić co robić i jak sobie dać radę w tych trudnych warunkach. Teraz z perspektywy czasu uważam, że poradziliśmy sobie bardzo dobrze. Z powodu pandemii nie zwolniliśmy ani jednego człowieka! Dla mnie ludzie są bardzo ważni, podobnie jak atmosfera w pracy. Nie wyobrażam sobie, żeby pracownik był tylko trybikiem, który można wymieniać. W firmie mamy bardzo dużo osób, którzy długo z nami pracują. Zaletą tego jest fakt, że się dobrze znamy i rozumiemy. Tworzymy w pewnym sensie rodzinę. Ci ludzie dobrze znają firmę i jej procesy. Dobra atmosfera w pracy, przyjazna dla ludzi, to jest naprawdę często więcej niż pieniądze. Dla mnie na pewno. Może ktoś powie, że łatwo mi mówić ale ja naprawdę tak uważam. Dzisiaj ludzie często rezygnują z pracy, żeby wyjść z pędu i anonimowości.
K.C.: Dopytam: jak poradzili sobie Państwo wtedy i jak radzicie sobie dziś z przerwanymi łańcuchami dostaw?
I.E.: Było ciężko. Do dzisiaj są problemy. Kiedyś trzeba było zamawiać komponenty z dwu- trzymiesięcznym wyprzedzeniem, a teraz czasem nawet z rocznym. Najbardziej jednak przeszkadza niestabilność przepisów i regulacji prawnych.
K.C.: Czyli te warunki prowadzenia przedsiębiorstwa w Polsce nie są takie różowe?
I.E.: Nie, nie są. One mogą być gorsze, mogą być lepsze, ale powinny być stabilne i przewidywalne. Ja muszę wiedzieć, na czym stoję, jak mogę planować.
K.C.: Z tym, że teraz te okoliczności zewnętrzne, czyli pandemia COVID-19 i wojna na Ukrainie, spowodowały, że żyjemy w czasach jak najbardziej nieprzewidywalnych.
I.E.: Zgadza się. Ale wydaje mi się, że te nasze warunki są jeszcze bardziej nieprzewidywalne niż wskazywałyby na to czynniki zewnętrzne, obiektywne.
K.C.: Pandemia skoncentrowała naszą uwagę na ochronie zdrowia. Czy Pani jako przedsiębiorczyni, której firma poniekąd zajmuje się ochroną zdrowia, bo i pielęgnacją i wypoczynkiem, nie obawiała się, że mimo wszystko Pani segment to nie są produkty/ usługi pierwszej potrzeby?
I.E.: Okres pandemii COVID-19 był czasem ekstremalnym. Jako absolutna zwolenniczka szczepień namawiałam wszystkich, aby się szczepili. Z drugiej strony, popyt na nasze usługi trochę spadł, bo to był dziwny rok: przerwane łańcuchy dostaw, pozamykane sklepy, ludzie przerzucili się na zakupy online. Ale tak naprawdę nie było odejścia od pielęgnacji. Trochę spadła sprzedaż tzw. kosmetyki kolorowej, czyli do makijażu, ze względu na to, że ludzie chodzili w maskach czy pracowali z domu. W czasie pandemii COVID-19 nie było jednak w zasadzie odejścia od kosmetyki pielęgnacyjnej. Polki doskonale wiedzą, że pielęgnacja jest bardzo istotna i, że to inwestycja w siebie na lata – tego nie trzeba im tłumaczyć.
K.C.: Obecnie wiele mówi się o społecznej odpowiedzialności biznesu, czyli koncepcji uwzględniającej relacje dwóch sfer – biznesu i społeczeństwa. Postępowanie firmy winno być przejrzyste i etyczne, by wszyscy zainteresowani mogli zweryfikować, w jaki sposób działa dana organizacja. Jak ocenia Pani kondycję polskich firm pod tym względem? Jak w Pani ocenie przedsiębiorcy w Polsce wywiązują się z założeń CSR?
I.E.: Myślę, że ta etyka i podejście do środowiska naturalnego, jakie w tej chwili jest promowane, jest przez wszystkich bardzo pozytywnie postrzegane i potrzebne. Natomiast jak poszczególne firmy i ludzie się zachowują, to jest już inna sprawa. Ja np. widzę, że jest bardzo dużo greenwashingu. (rzadziej greenwash – w wolnym tłumaczeniu „ekościema”, „zielone mydlenie oczu” czy „zielone kłamstwo”, zjawisko polegające na wywoływaniu u klientów poszukujących towarów wytworzonych zgodnie z zasadami ekologii i ochrony środowiska wrażenia, że produkt lub przedsiębiorstwo go wytwarzające są w zgodzie z naturą i ekologią).
Obserwuję czasem niektóre firmy naginające rzeczywistość do tego, czego oczekuje klient. I uważam, że to nie jest etyczne. Część firm pozoruje pewne rzeczy, które sugerowałyby klientowi, że są przedsiębiorstwami etycznymi. I to jest właśnie przykre. Mówią, że działają zgodnie z zasadami CSR, a de facto tego nie robią. Mało tego, na produktach też często umieszczają mylące napisy, mówiące że ich produkty są poddawane recyklingowi, albo że są z jakichś naturalnych elementów, a to nie jest prawda.
K.C.: To jak wtedy się konkuruje z taką firmą?
I.E.: Po prostu trzeba robić swoje, trzeba być rzetelnym. Moją markę budowałam bardzo powoli, nie robiłam bardzo dużych kampanii reklamowych, a kiedy pojawiała się reklama, to była stonowana. Informowałam w niej, do czego służy dany produkt, jak działa, nie obiecywałam czegoś na wyrost. To jest w moim DNA. Zawsze konsekwentnie dbałam o jakość produktów i przejrzystość działalności, co wzbudzało zaufanie klientów do mnie i do mojej marki. I tego zaufania społecznego nie mogę utracić! To byłoby najgorsze.
K.C.: Jako przedsiębiorczyni o olbrzymim doświadczeniu i dorobku co doradziłaby Pani teraz osobie zaczynającej od zera, zakładającej własną firmę? Co jest ważne w biznesie? Czego należy unikać?
I.E.: Na pewno trzeba być rzetelnym. Jeżeli chce się zbudować coś stabilnego nie można iść na skróty. Profesjonalizm jest w tym kontekście kwestią bardzo względną. To była moja droga – ja robiłam to, w czym się kształciłam, co potrafiłam wykonywać jak najlepiej. Na świecie jest natomiast wiele przykładów ludzi, którzy nie skończyli żadnych szkół, nie byli żadnymi profesjonalistami, a odnieśli sukces w biznesie. Oni po prostu mieli dar obserwacji, wyciągania odpowiednich wniosków, nadążania za trendami czy wręcz wyprzedzania ich, mieli dar organizacyjny. Byli rzutcy, wrażliwi na to, co się dzieje dookoła, wyczuwali potrzeby, mieli niekoniecznie wiedzę, ale wizję i konsekwentnie dążyli do celu. Są też osoby wykształcone, które mają dużą wiedzę, ale nie potrafią odnaleźć się w biznesie ani się odpowiednio zorganizować. Więc jest różnie.
Istotna jest na pewno wizja tego, do czego dążymy. Można oczywiście badać rynek, sprawdzać, co w danym momencie jest potrzebne, ale ja jestem daleka od opierania się na tabelkach. Oczywiście, menadżerowie bazują na danych, na podstawie czego podejmują decyzje, które owocują czasami dobrymi, a czasami złymi efektami. Ja nie muszę się nikomu tłumaczyć (śmiech). Podchodzę do biznesu bardzo intuicyjnie. Nie znaczy to, że odrzucam wszelkie dane. Ale to nie jest tak, że opieram się na tabelkach; często podchodzę do nich krytycznie. Uważam, że w biznesie liczy się intuicja. Popełnianie błędów jest normalną rzeczą ludzką, ja też je popełniam, ale ważne jest, żeby się na nich uczyć i ich nie powtarzać.
Jakie mam rady? Mogę powiedzieć o sobie: budowałam swój biznes powoli, krok po kroku, patrzyłam, co dzieje się w danym momencie, i w którą stronę pójść. Oczywiście ryzykowałam, bo biznes to ryzyko, ale nie zerojedynkowo – wiedziałam, że pewne decyzje mogą owocować niepowodzeniem, ale ono nie może ważyć na całym moim istnieniu. Na pewno nie stawiałam wszystkiego na jedną kartę i też nie chwytałam wszystkich nadarzających się okazji. Starałam się oceniać swoje moce i zdolności, wiedzieć priorytety i realia.
A czego unikać w biznesie? Każdy jest inny i ma inny styl zarządzania. Trudno jest dawać rady. Osobiście unikam stereotypów, stagnacji, kopiowania i tak buduję swój świat. Im większa firma, tym ważniejsza jest komunikacja wewnętrzna, przepływ informacji. O to trzeba dbać. Firma to jeden połączony, wspólny organizm.
K.C.: Jest Pani postrzegana jako kobieta sukcesu, jako przedsiębiorczyni, która wiele osiągnęła. Co dla Pani jest miarą sukcesu w życiu?
I.E.: Dla mnie miarą sukcesu jest to, że mogę pracować i realizować się zawodowo, że mam rodzinę, mam męża, z którym razem prowadzimy przedsiębiorstwo, i który jest dla mnie oparciem.
M.Ś.: Czy są jakieś marzenia, które ma Pani teraz? Czy jeszcze jest o czym marzyć, mając tak wiele?
I.E.: Nie, nie mam takich marzeń. A właściwie marzę o tym, żebym jak najdłużej była w dobrej kondycji fizycznej, żebym mogła jak najdłużej pracować, bo bycie aktywną sprawia mi przyjemność. Jak patrzę na swoje życie, to nie jest złe (głośny śmiech).