200 procent na rzecz misji – rozmowa z prezeską Humanosh Katarzyną Skopiec

Katarzyna Skopiec – założycielka i prezeska fundacji Humanosh im. Sławy i Izka Wołosiańskich – zajmuje się pomocą uchodźcom z Ukrainy, Białorusi, Afganistanu i Tybetu oraz prowadzi działania z zakresu pomocy medycznej i humanitarnej w Ukrainie. W 2024 r. znalazła się w gronie wyjątkowych kobiet „50 po 50” magazynu „Forbes”. Na co dzień prowadzi mentoring dla kobiet, pomagając im w zmianie ścieżki zawodowej i godzeniu pracy z obowiązkami domowymi.
Renata Krysiak-Rogowska: Pani Katarzyno, co sprawiło, że zdecydowała się Pani na działalność w organizacji non profit?
Myślę, że od zawsze bliscy byli mi ludzie, szczególnie ci, którym w życiu było trudniej. Na różnych etapach mojego życia starałam się ich dostrzegać. To przychodziło intuicyjnie. Nawet gdy pracowałam w korporacjach, wiele osób przychodziło do mnie z problemami. Pamiętam sytuację z jednym kolegą – dziś nadal się przyjaźnimy. Przyszedł na rozmowę rekrutacyjną i od razu, bardzo szczerze, powiedział: „Musi mnie pani zatrudnić, bo jestem dobry, moja żona jest w ciąży, a ja mam tylko umowę śmieciową”. Ta jego autentyczność poruszyła mnie i rzeczywiście go zatrudniłam. Takie sytuacje zdarzały się często. Nie wiem, czy przyciągam takie osoby, ale mam wrażenie, że ci, którym jest trudniej, po prostu do mnie trafiają.
Czyli decyzja o pracy w trzecim sektorze była naturalnym przedłużeniem tej uważności na drugiego człowieka?
Zdecydowanie. Ale to nie było tak, że od razu po SGH weszłam w świat NGO. Przez lata pracowałam w biznesie, w korporacjach, prowadziłam własną firmę. Dopiero kiedy skończyłam 50 lat, podjęłam decyzję, że chcę w pełni poświęcić się pracy, która realnie pomaga drugiemu człowiekowi. Fundacja już wtedy działała, ale łączyłam ją z innymi zajęciami. Po pięćdziesiątce skupiłam się wyłącznie na niej – dziś działam jako wolontariuszka i to daje mi ogromną satysfakcję.
A zatem wcześniej szła Pani klasyczną ścieżką zawodową, dopiero później przyszedł ten przełomowy moment?
Tak, ale to nie znaczy, że wcześniej nie angażowałam się społecznie. Już na początku lat 90. pracowałam w dużej japońskiej fundacji JOCV. działała wtedy w Polsce, choć zazwyczaj koncentruje się na krajach rozwijających się. Zajmowaliśmy się różnymi projektami: od współpracy z policją, przez wsparcie szpitali, aż po zakładanie plantacji grzybów na wsiach. Tam po raz pierwszy zetknęłam się z dużą organizacją pomocową i wywarło to na mnie ogromny wpływ.
A czy ukończenie studiów podyplomowych w SGH przydało się w prowadzeniu fundacji?
Ukończyłam studia podyplomowe z zarządzania i marketingu i były one dla mnie bardzo wartościowe, szczególnie, że wcześniej skończyłam japonistykę i brakowało mi twardych kompetencji. Studia w SGH dały mi solidną podstawę, zwłaszcza, że równocześnie pracowałam w Warner Home Video, więc mogłam od razu wykorzystywać tę wiedzę w praktyce.
Co skłoniło Panią do całkowitego zwrotu ku działalności społecznej?
Z jednej strony, ludzie, którzy przewijali się przez moje życie. Z drugiej, poczucie, że mam już wystarczające doświadczenie i umiejętności, by je wykorzystać w innym celu. Pracowałam m.in. w Łazienkach Królewskich, gdzie przez sześć lat, wspólnie z dyrektorem Tadeuszem Zielniewiczem, wprowadzaliśmy europejskie standardy zarządzania. To doświadczenie uświadomiło mi, że trzeci sektor często działa bardzo spontanicznie, a przecież i tu potrzebne są struktury, strategia, planowanie, procedury. Uznałam, że mogę połączyć moje umiejętności organizacyjne z pasją pomagania. I to był ten moment, kiedy wszystko się poukładało.
Czy uważa Pani, że do prowadzenia fundacji potrzebne są jakieś szczególne cechy charakteru? Czy ważniejsze są kompetencje i empatia?
I kompetencje, i empatia. Specjalne cechy charakteru czasami... przeszkadzają. To nie o to chodzi, żeby być „zbyt dobrym”. Kiedy ruszaliśmy z naszym pierwszym projektem – dla uchodźców z Białorusi – od razu założyliśmy, że naszym celem nie jest niańczenie tych osób, tylko pomoc w tym, by stanęli na nogi, usamodzielnili się. Kobiety przebywały u nas trzy miesiące, mężczyźni miesiąc. Robiliśmy wszystko, żeby pomóc im się usamodzielnić. I to się udało. Mamy trzy przykłady rodzin, które świetnie sobie poradziły. Jedna z nich założyła firmę budowlaną pod Warszawą, dwóch mężczyzn prowadzi warsztaty samochodowe, a jeden zajął się produkcją urządzeń do zwijania kabli. Moje doświadczenie biznesowe i wiedza zdobyta na studiach w SGH bardzo mi się wtedy przydały.
Arch. prywatne
A z jakimi stereotypami dotyczącymi osób pracujących w fundacjach spotyka się Pani najczęściej? Wspomniała już Pani, że nie można być „za dobrym”, bo ludzie potrafią to wykorzystywać...
Tak, to jedno. Drugie to brak podstawowych umiejętności organizacyjnych czy marketingowych. Kiedy zakładałam fundację, jedną z pierwszych osób, które zatrudniłam, była specjalistka od PR-u, mimo że sama mam takie doświadczenie. Wiedziałam, że jeśli sama będę się wszystkim zajmować, to się po prostu nie uda. Od razu też podjęłam współpracę z agencją reklamową. Takie podejście mają oczywiście duże organizacje, jak WOŚP czy PAH. Ja prowadzę średniej wielkości fundację, mimo to od początku wdrażałam narzędzia zarządcze, planowanie budżetu, strategie marketingowe.
Wydaje mi się, że panuje też przekonanie, iż fundacja to miejsce, które wszystko „załatwi”. Czy osoby trafiają do Państwa z własnej inicjatywy, czy raczej to Pani je odnajduje?
I tak, i tak. Na przykład wczoraj zadzwonił do nas dziennikarz i powiedział, że dwie osoby siedzą na ulicy i wyglądają na bezdomne. A jeśli chodzi o stereotypy, myślę, że wiele osób wyobraża sobie fundację jako miejsce pełne luzu, gdzie każdy przychodzi, kiedy chce. Taka nonszalancja. A to zupełnie nie tak. My wysyłamy karetki w konwoje humanitarne – nie ma miejsca na spóźnienia. Stereotyp działacza społecznego jako pasjonata w dresie z wielkim sercem to piękny obrazek, ale jeśli chcemy być skuteczni, to potrzebujemy struktur, planu i odpowiedzialności, czyli profesjonalizacji.
A więc fundacja to w gruncie rzeczy zorganizowana struktura – niemal jak korporacja. A żeby skutecznie pomagać, potrzebne są procesy, systemy, zarządzanie.
Dlatego stawiamy też mocno na edukację. Wspólnie z SGH prowadzimy działania edukacyjne – w tej chwili głównie dla młodzieży afgańskiej, ale też ukraińskiej czy białoruskiej. Chcemy im pokazać, że doświadczenie wojny czy wygnania może stać się szansą – mogą się tu uczyć, zdobyć nową edukację, rozwinąć. Wielu z nich normalnie nie miałoby takich możliwości.
Czy empatii można się nauczyć? Czy trzeba się z nią po prostu urodzić, by działać w organizacjach pomocowych?
Wydaje mi się, że trzeba w sobie to mieć. Można sobie powtarzać codziennie: „kocham bliźniego jak siebie samego”. Ale to nie wystarczy. Empatii trzeba naprawdę doświadczyć, czuć ją. To nie jest coś, czego można nauczyć się z książki.
Pani Katarzyno, komu najczęściej pomaga Fundacja Humanosh? Czy pamięta Pani moment, w którym po raz pierwszy poczuła, że naprawdę zmienia komuś życie?
Pomagamy przede wszystkim uchodźcom politycznym z Białorusi. Podkreślam, że chodzi o uchodźców politycznych, bo to grupa, która nie może wrócić do swojego kraju. Trochę zapominamy o niej z powodu wojny w Ukrainie, a uchodźcy polityczni stale potrzebują wsparcia. Pomagamy też uchodźcom z Ukrainy, głównie tym z terenów objętych wojną, choć mamy również osoby z zachodniej Ukrainy, które wymagają np. leczenia onkologicznego.
Mamy też grupę Afgańczyków, którzy w 2023 roku zostali ewakuowani do Polski po przejęciu władzy przez talibów. Skupiamy się przede wszystkim na edukacji, dostęp do nauki języków i rozwijania kompetencji jest bowiem kluczowy.
Najbardziej poruszające są historie białoruskich rodzin, które „stanęły na nogi” i dziś żyją normalnie, jakby mieszkały w wolnej Białorusi. Wśród ukraińskich rodzin pamiętam ojca samotnie wychowującego trójkę dzieci – długo nie chciał wyjechać, musieliśmy go przekonywać. Jedna z córek, czternastoletnia dziewczynka, mieszka teraz ze mną. To jedna z tych historii, które szczególnie zapadły mi w pamięć.
Albo chłopak ze wschodniej Ukrainy – pomogliśmy mu dostać się do Polski, założyliśmy mu pompę insulinową. Jego codzienność zmieniła się diametralnie – skończyły się bolesne, codzienne zastrzyki. To też wielki sukces.
Arch. prywatne
Czy są przypadki, które zapadły Pani szczególnie w pamięć?
Kiedyś ewakuowaliśmy osoby z niepełnosprawnościami z dalekiej Ukrainy. Gdy przyjechała po nie karetka, ich domu już nie było. Ci ludzie zginęli. To było bardzo trudne. Choć nie byłam tam fizycznie, byłam w stałym kontakcie z osobami, które uczestniczyły w tej misji.
Ale staram się koncentrować na pozytywach. Inaczej nie dałabym rady.
Co Panią najbardziej angażuje: konkretne osoby i ich historie czy raczej te problemy systemowe, polityczne?
Najtrudniejsze są problemy systemowe. Zupełnie nie rozumiem, dlaczego uchodźcy muszą przechodzić przez tak skomplikowane procedury. Rozumiem, że to wynika z systemu – najpierw uchodźcą zajmuje się wojewoda, potem trafia on do miasta… i gdzieś „wypada” z systemu. Nie ma nad nim żadnego parasola ochronnego.
Na początku jest średnio przyjemny kontakt z ośrodkami dla uchodźców. Tam nigdy nie jest miło, pewnie nigdzie na świecie. Ale jak ktoś ucieka, to przecież nie chce trafić w kolejne trudne miejsce. Potrzebuje bezpieczeństwa i przyjaznych ludzi wokół siebie.
Jak wyglądał sam proces zakładania Pani fundacji?
Nie miałam większych problemów z założeniem Humanosh. Najdłużej czekaliśmy na rejestrację w sądzie. Długo też trwało uzyskanie statusu organizacji pożytku publicznego, co wiązało się z uzyskaniem przez nas konkretnych pieniędzy. Niestety, polskie sądy są bardzo obciążone pracą, wszystko trwa.
Fundacja ma bardzo prostą strukturę – każdy z nas zajmuje się swoim pionem. Ja odpowiadam za domy dla uchodźców i uchodźców jako takich, mój mąż Piotr działa jako wolontariusz i zajmuje się pomocą humanitarną. Michał Walter Chełstowski kieruje pionem medycznym. Do tego mamy świetną dyrektor zarządzającą. Struktura jest płaska, podejmujemy decyzje szybko. To jest nasz atut.
Czy prowadzenie fundacji w Polsce wymaga większej determinacji niż w innych krajach?
Założyłam też fundację na Ukrainie i w Stanach Zjednoczonych. W USA to znacznie prostsze – mniej biurokracji, wszystko przebiega szybciej. Na Ukrainie – wręcz przeciwnie, tam jest bardzo skomplikowanie. Polska jest po środku – nie najgorzej, ale i nie najlepiej.
Jak radzi Pani sobie z emocjonalnym obciążeniem w tej pracy?
Bardzo pomaga mi rodzina. Mam czwórkę dzieci, w tym dwie dziewczynki z Tybetu – uchodźczynie polityczne. One bardzo mnie wspierają, są moim wentylem bezpieczeństwa.
Współpracujemy też z psychologami, a w naszym zespole jest psychiatra dziecięcy, z którym można szczerze porozmawiać. Dużo ze sobą rozmawiamy, często się spotykamy i to bardzo pomaga. U mnie życie osobiste miesza się z pracą. Stworzyłam coś w rodzaju „rodziny dusz” – z uchodźców, z którymi pracuję, i mojej własnej rodziny, która w to wszystko jest zaangażowana.
Jestem z pokolenia, które nie znało pojęcia „work-life balance”. Po prostu się zasuwało. Ale kiedy moja czwórka dzieci się usamodzielniła i odeszłam z korporacji, nagle miałam dużo czasu. Napisałam już jedną książkę, niedługo siadam do drugiej.
Ta misja była we mnie od zawsze – teraz po prostu oddałam się jej w stu, a może i w dwustu procentach. Moje dzieci przyjaźnią się z młodzieżą białoruską i ukraińską. Czasem, gdy ja nie mam już siły, mój syn mówi: „Mamo, ale gdzie Masza będzie? Kto się nią zajmie?”. I wtedy wiem, że oni żyją tym razem ze mną.
Rozmawiała Renata Krysiak-Rogowska, Centrum Kariery i Relacji z Absolwentami
Arch. prywatne