Panteon polskiego bibliotekarstwa i pamięci o przeszłości

na zdjęciu dr Tomasz Makowski. Fot. Piotr Potapowicz SGH

Wystąpienie dyrektora Biblioteki Narodowej  dr. Tomasza Makowskiego na Święcie SGH,  13 czerwca 2024 r.

Szanowny Panie Rektorze, Dostojni Goście, 
bardzo dziękuję za zaproszenie na uroczystość zaprzyjaźnionej uczelni, z którą dzielimy nie tylko aleję Niepodległości, co w kontekście tego, o czym mówimy, ma wymiar symboliczny, bo zarówno uczelnie, jak i centralne instytucje państwa, takie jak Biblioteka Narodowa, są realnymi symbolami niepodległości. I to, że obie nasze instytucje mieszczą się po dwóch stronach alei Niepodległości, też ma symboliczny charakter.

Co łączy jedną z najstarszych bibliotek narodowych w Europie i najstarszą uczelnię ekonomiczną w kraju? O pewnych wątkach już Pan Rektor był łaskaw powiedzieć. Biblioteka Narodowa została założona 277 lat temu w Warszawie i była największą biblioteką oświeconej Europy. Kiedy caryca Katarzyna II decydowała, co po rozbiorach w pierwszej kolejności ma być wywiezione z Polski, uznała, że powinny to być symbole Królestwa Polskiego, a wśród nich Biblioteka Narodowa, wtedy Biblioteka Rzeczypospolitej.

Biblioteka Narodowa dwa razy była niszczona, trzy razy otwierana. Dwa razy była otwierana w związku ze Szkołą Główną Handlową w Warszawie. Pierwszy raz po odzyskaniu niepodległości w 1918 roku, drugi raz w 1945 roku. Od odzyskania niepodległości państwo polskie zamierzało odbudować Bibliotekę Narodową. Planowano gmach w przyszłej dzielnicy rządowej Warszawy na Polu Mokotowskim. Wybuch II wojny światowej zaprzepaścił ten plan, który został w części zrealizowany 60 lat później. Tu stanęła Biblioteka Narodowa, naprzeciwko SGH.

Ale wróćmy do II Rzeczpospolitej, kiedy Biblioteka Narodowa szukała budynku na zbiory z XIX i XX wieku. Pomoc, jak to często bywa, przyszła z nieoczekiwanej strony. Rektor Wyższej Szkoły Handlowej Bolesław Miklaszewski, wielokrotnie już tutaj słusznie wspominany, wystąpił z propozycją wynajęcia Bibliotece Narodowej lokalu w budującym się gmachu biblioteki przy ulicy Rakowieckiej. Podstawą do porozumienia była specyficzna sytuacja obu instytucji. Biblioteka WSH, z własnym pięknym gmachem, który państwo wszyscy znają, będącym ozdobą architektury Warszawy, nie miała funduszy na jego wykończenie. Biblioteka Narodowa nie miała zaś budynku, za to miała pieniądze. Z likwidacji Skarbu Narodowego dysponowała dwoma milionami złotych, ale oczywiście za tę kwotę nie była w stanie wybudować swojego gmachu. Zeszły się zatem dwie potrzeby w tym samym czasie. To zasługą rektora Bolesława Miklaszewskiego i dyrektora Stefana Dembego jest właśnie dokonanie korzystnego połączenia sił i bardzo skutecznego zaspokojenia potrzeb dwóch instytucji. W myśl umowy WSH oddała z dniem 1 lipca 1930 roku w najem, do wyłącznego użytku Biblioteki Narodowej, pomieszczenia na piętrach od 1 do 3, jak również w piwnicy o łącznej powierzchni 2000 metrów kwadratowych.

Czynsz w wysokości 75 tysięcy złotych rocznie Biblioteka Narodowa zapłaciła za sześć lat z góry. Co dawało pokaźną sumę i było też wsparciem dla uczelni. Kwota ta została spożytkowana na ukończenie gmachu, na montaż dwóch tysięcy żelaznych ruchomych półek magazynowych o bardzo nowoczesnej wówczas konstrukcji. Biblioteka mogła pomieścić w magazynie 300 tysięcy tomów. Znalazł się tutaj również magazyn specjalny dla 15 tysięcy tomów. Przeprowadzka zbiorów trwała od września 1930 roku do lutego 1931 roku. 200 tysięcy tomów przeniosło i ustawiło w magazynie ośmiu bibliotekarzy.

Uroczystość drugiego otwarcia Biblioteki Narodowej odbyła się w ówczesnej WSH. To tutaj prezydent Ignacy Mościcki 28 listopada 1930 roku w słynnej sali czytelnianej otworzył już formalnie Bibliotekę Narodową. Przybyli liczni goście ze świata polityki, kultury, nauki, sztuki, bardzo wielu historyków. Na marginesie powiem, że fotel, na którym siedział prezydent Mościcki, do dzisiaj przechowujemy w Bibliotece Narodowej jako szczególny symbol. Zastanawialiśmy się długo, gdzie są pozostałe fotele, i z przyjemnością znalazłem je w gabinecie pani dyrektor Biblioteki Szkoły Głównej Handlowej w Warszawie Hanny Długołęckiej. Jak państwo widzą, kontakty międzyludzkie dają również możliwość rozwoju historii.

Przejdźmy teraz do zasług profesora Andrzeja Grodka. Wybuch powstania warszawskiego 1 sierpnia 1944 roku zastał uczelnię i znajdującą się w jej budynku Bibliotekę Narodową w trakcie gorączkowych prac zabezpieczających. Część zbiorów chowano w kasach ogniotrwałych. Wokół budynku na Rakowieckiej, znajdującym się w pobliżu koszar SS, bezpośrednich walk nie było. Pod kierownictwem Józefa Grycza, „patriarchy” polskiego bibliotekarstwa, pełniło tu dyżur wielu bibliotekarzy, ale w tym najgorszym okresie, od 1 sierpnia do 25 października, obecnych było troje bibliotekarzy – panteon polskiego bibliotekarstwa i pamięci o przeszłości. Był to najmłodszy z tego grona profesor Andrzej Grodek, profesor Alodia Kawecka-Gryczowa i doktor Józef Grycz. Oni stąd nie wychodzili. Ich zdecydowana i godna postawa wobec żołnierzy niemieckich stale grożących nie tylko spaleniem zbiorów, co stało się w większości bibliotek Warszawy, ale także rozstrzelaniem, była godna naśladowania. Jak Pan Rektor powiedział, tutaj tylko 3% zbiorów zostało zniszczonych. Zarówno profesor Grodek, jak i profesor Kawecka-Gryczowa wspominali ten czas jako najważniejszy w swoim życiu. Profesor Gryczowa zastanawiała się, jak Niemcy znosili twarde odpowiedzi i dość zasadniczy sposób postępowania. Jednocześnie z polecenia komendanta koszar SS sporządzono pisemny raport ze zbiorów, które tutaj się znajdowały, i ich wartości dla kultury polskiej i europejskiej. 3 września 1944 roku w bibliotece zjawił się Obersturmführer SS Moritz Arnhardt, posługując się tym spisem, i zażądał wydania najcenniejszych pozycji. Tego samego oraz następnego dnia wywieziono 50 skrzyń książek i rękopisów, sporo grafik, dwie skrzynie książek należących do uczelni. Wobec tego rabunku najcenniejsze zbiory zdecydowano ukryć w piwnicach budynku oraz w opróżnionej wcześniej kasie pancernej. Budynek stopniowo dewastowany przez przechodzące oddziały okupacyjne ucierpiał od przypadkowych trafień artylerii. Niektóre książki zostały uszkodzone przez kule i odłamki pocisków. Natomiast 7 października cały gmach został zajęty przez wojsko niemieckie. Na szczęście, nie zapadła wówczas decyzja o natychmiastowym spaleniu biblioteki. Groziły oczywiście pociski artylerii, jak to przy działaniach wojennych. 25 października wszyscy pracownicy musieli opuścić budynek i porzucić zbiory.

Powojenne losy Biblioteki SGH i Biblioteki Narodowej rozpoczynają się nazajutrz po wejściu wojsk rosyjskich do Warszawy. Bo już – jak Pan Rektor wspomniał – 18 stycznia, czyli następnego dnia, tutaj piechotą dociera Andrzej Grodek (uciekł z transportu wiozącego go do obozu przejściowego w Pruszkowie – red.). Razem z dwoma jeszcze bibliotekarzami przychodzą piechotą w mroźny dzień, cytując doktora Grycza „radość powrotu sprawiały, że podróż przebiegała w pogodnym nastroju. Nie mąciły jej latające samoloty, odgłosy strzelanin i detonacji, które trwały cały czas w Warszawie”. Niepokój budziły pozostawione miny. Piesza podróż trwała wiele godzin, bez możliwości postoju. Im bliżej Warszawy, tym częściej myślano o stanie bibliotek i ewentualnych zniszczeniach. Bibliotekarze przeszli przez Ochotę, na której zostały zrujnowane domy i przewrócone tramwaje, potem dalej pokrytym śniegiem, pustym Polem Mokotowskim, ścieżką już wydeptaną. To uratowało Grodkowi i pozostałym bibliotekarzom życie, dlatego że cały ten teren był zaminowany. W pobliżu ulicy Rakowieckiej zobaczyli stojący gmach SGH, świecący bielą i złotem, odbijający promienie zachodzącego słońca. Kiedy przyszła następna grupa bibliotekarzy, zastała już pierwsze efekty działalności profesora Grodka. W ciągu 24 godzin wstawił dużą część drzwi, zabił okna dyktą lub tekturą, w korytarzu głównym wprowadził porządek. Ponieważ po powstaniu warszawskim zakwaterowano okupantów w gmachu, pokoje zastawione były piętrowymi łóżkami, a nawet bożonarodzeniowymi choinkami pełnymi świecidełek. Jak się okazało, wojsko opuszczało budynek w pośpiechu i nie zdążyło go podpalić. Jak napisał Jerzy Andrzejewski, „w Warszawie właściwej, lewobrzeżnej, tylko uparci śmiałkowie ryzykowali powrót do pojedynczych, także okaleczonych domów, samotnie tkwiących wśród martwych gruzów i potrzaskanych barykad”. Szczególnie tutaj, w środku pustych pól, bo największym problemem wówczas były grupy maruderów nieprzestrzegających żadnych zasad, kradnących wszystko, co pozostało. Pamiętajmy, że nie było komunikacji, nie było prądu, nie było wody, nie było nic, co pozwala żyć; okna były wybite i mróz na zewnątrz. 19 stycznia 1945 roku Andrzej Grodek przygotował dwa pokoje do mieszkania. W jednym umieścił Alodię Kawecką-Gryczową i magazynierów. Miał lepiej uszczelnione okna, jednak rozpalony piecyk bardzo dymił. W drugim, w którym umieszczono pozostałych, bardzo wiało, co powodowało spadek temperatury poniżej zera, jeśli nie pilnowano dokładania do ognia. Pierwszego dnia skradziono również część bagaży. Najwięcej straciła Halina Woyniłłowiczowa (związana z Biblioteką Narodową – red.). Profesor Kaweckiej-Gryczowej skradziono bochenek chleba, kawałek wędzonki i kiełbasy, czyli jej cały zapas żywności na kilka dni. W pierwszych dniach nie było możliwości zdobycia jedzenia. Szczęśliwie dla przybyłych w znajdującym się nieopodal małym domku, w którym od października 1944 roku znajdowały się kuchnie dla żołnierzy niemieckich, odnaleziono w kotłach zamarznięty pęczak ugotowany na słodko. Wodę przynoszono z jedynej, dość oddalonej studni przy Rakowieckiej.

We wszystkich relacjach przedwojennych, wojennych i powojennych zgodnie podkreśla się ogromną aktywność profesora Andrzeja Grodka na rzecz biblioteki. Podejmowanie trafnych decyzji, umiejętność skutecznego działania i koordynacji w najtrudniejszych okolicznościach logistycznych i historycznych. Jego niespożytą energię i odpowiedzialność w sytuacjach wymagających heroicznych wysiłków. Był nawet nazywany „mężem opatrznościowym Szkoły Głównej Handlowej w Warszawie i zbiorów Biblioteki Narodowej”. A środowisko bibliotekarskie nie jest skore do pochwał, raczej koncentruje się na krytyce. Nie można wszakże znaleźć żadnej uszczypliwości, żadnego złego słowa na profesora Andrzeja Grodka.

Wartości SGH – profesjonalizm, współpraca, uczciwość, prawda i szacunek – znakomicie pasują do rektora Andrzeja Grodka. Losy profesora, niezależnie od pełnionych funkcji prorektora i rektora SGH po wojnie, związane były z bibliotekarstwem. Biblioteki nie da się z nas usunąć, bez względu na to, jakie funkcje pełnimy. Został on wybrany przewodniczącym Stowarzyszenia Bibliotekarzy Polskich i był jednym z jego twórców. Pamiętajmy, że to było niezwykłe środowisko wówczas, w 1955 roku. Właśnie to stowarzyszenie przyjęło profesora Władysława Bartoszewskiego, kiedy został zwolniony z więzienia. Nikt go nie chciał zatrudnić. Zatrudnienie znalazł tylko dzięki Stowarzyszeniu Bibliotekarzy Polskich. Do śmierci nam o tym przypominał i wielokrotnie wspominał, że to było jedyne środowisko, które podało mu wówczas rękę.

Niestety, przedwczesna śmierć profesora Grodka w 1959 roku przerwała plan, który i on miał sam, ale także bibliotekarze mieli wobec niego. Przymioty jego charakteru, wiedza, umiejętności, znajomość języków, energia predestynowały go do dzieł jeszcze większych niż dotychczasowe. Niestety, przedwczesna śmierć to zamknęła. Wygłoszony przez niego w 1956 roku na trzy lata przed śmiercią wykład inauguracyjny Ogólnopolskiego Związku Bibliotekarzy Polskich do dziś świadczy o błyskotliwości, nowoczesności, racjonalności i przenikliwości. Nie był również ten wykład za długi, co wówczas nie było takie częste. Zatem powołując się na ten dobry przykład, skończę tutaj. Dziękuję.  


dr Tomasz Makowiecki, dyrektor Biblioteki Narodowej