„Wyjść ze strefy komfortu i zainwestować w siebie”. Rozmowa z Robertem Florczykowskim i Andrzejem Bernatowiczem
Rozmowa z absolwentami SGH: Robertem Florczykowskim – współzałożycielem autorskiego funduszu technologicznego Third Dot, wcześniej zarządzającym funduszami technologicznymi i medycznym, w PKO TFI – największym towarzystwie funduszy emerytalnych w Polsce i Andrzejem Bernatowiczem – współzałożycielem autorskiego funduszu technologicznego Third Dot, wcześniej zarządzającym portfelem akcji OFE Nationale-Nederlanden, także największego w naszym kraju.
„Otwarcie czegoś własnego jest sposobem na wyjście ze strefy komfortu, a w konsekwencji na rozwój”.
Renata Krysiak-Rogowska: Co Panów zainspirowało do porzucenia pracy na etacie i założenia własnej działalności na tak trudnym rynku, jakim jest rynek funduszy inwestycyjnych?
Robert Florczykowski: Tak, jak w każdej branży, z czasem przychodzi myśl, że chciałoby się być nie tylko etatowcem czy zarządzającym funduszami w imieniu instytucji, ale również przedsiębiorcą i stworzyć coś swojego. W naszym przypadku jest to autorski fundusz inwestycyjny. Duże instytucje finansowe narzucają pewnego rodzaju ograniczenia, np. w zakresie polityki inwestycyjnej czy strategii zarządzania, co utrudnia tak naprawdę efektywne zarządzanie. Dodatkowo, im większe fundusze, tym trudniej nimi sprawnie i z sukcesem zarządzać. Razem z Andrzejem w pewnym momencie zarządzaliśmy bardzo dużymi funduszami inwestycyjnymi o wartości portfela liczonym w miliardach złotych. W takim funduszu wiele spółek, które były interesujące z perspektywy inwestycyjnej, wypadało z naszego pola zainteresowania, bowiem były za małe, charakteryzowały się zbyt niską płynnością aby je kupić, a polityka inwestycyjna funduszu określa minimalny poziom płynności spółki, aby mogła ona wejść do portfela.
Natomiast w małe spółki inwestować jest łatwiej, ponieważ częściej mają one duży potencjał inwestycyjny i czynniki wzrostu szerzej niedostrzegane przez innych inwestorów, w tym instytucjonalnych. Ten segment spółek, jest po prosu prostszy, w przeciwieństwie do dużych spółek, na które są zwrócone oczy wielu zarządzających czy inwestorów. Postanowiliśmy więc robić coś, co koncepcyjnie ma głęboki sens, ale niekoniecznie w naszych dotychczasowych strukturach instytucjonalnych. Mogłem pracować tylko z osobą, którą uważam za wybitnego zarządzającego na polskim rynku – Andrzejem. Nasz fundusz jest mały, co uważam za duży atut, dlatego możemy pracować tylko we dwójkę.
Andrzej Bernatowicz: To jest takie podstawowe pytanie osób, które długo pracują w korporacjach – czy zakładać własny biznes?
Są oczywiście za i przeciw wyjściu ze strefy komfortu, ale naszym zdaniem był to dla nas najlepszy sposób na dalszy rozwój i jest to częsta konstatacja osób, które rzuciły pracę w korporacjach, na rzecz pracy we własnym biznesie.
Uważają więc Panowie, że wyjście z korporacji to porzucenie pewnych ograniczeń, ram i zasad na rzecz kreowania rzeczywistości przez siebie?
A.B: Zasadniczo łatwo jest się zgodzić, że rozwój związany jest z wychodzeniem z własnej strefy komfortu. Pracując kilkanaście lat w korporacji i mając dobre wyniki wchodzi się w strefę komfortu. Otwarcie czegoś własnego jest sposobem na wyjście z tej strefy, a w konsekwencji na rozwój. Trzeba znowu się znaleźć w miejscu, w którym wszystko trzeba budować od początku.
Wiele osób, tzw. „dojrzałych”, nie podzieliłoby raczej Panów opinii (śmiech), gdyż oni oczekują właśnie stabilizacji i funkcjonowania w sferze komfortu. Czy ktoś Panów zainspirował do podjęcia tej decyzji, czy to raczej wynik własnych przemyśleń?
R.F: Myślę, że do tej decyzji raczej dojrzewa się samemu. Przez ostatnie lata często o tym myślałem. W moim przypadku nie było żadnej konkretnej osoby ani jakiejś określonej sytuacji, która wpłynęła na taką decyzję. Poza tym, że był to Andrzej, który przyszedł z tym pomysłem i mnie do niego przekonał, argumentując, że będzie to akcelerator dla rozwoju dalszej kariery.
Andrzej: Otwieranie własnego funduszu na polskim rynku nie jest niczym nowym. Taka forma funkcjonuje na całym świecie, ale jest to trudna i wymagająca ścieżka. Obecnie jest bardzo wiele dużych funduszy, szczególnie na rynku amerykańskim, które odniosły spektakularny sukces, a zaczynały tak, jak my. Zarządzający, czy kilku zarządzających z bardzo dobrymi wynikami, postanawia w pewnym momencie porzucić znany fundusz i założyć własny – autorski, który okazuje się generować jeszcze wyższe stopy zwrotu. Oczywiście nie jest to ścieżka, którą pójdzie większość zarządzających, ale na pewno istnieje ona jako swoista meta idea.
Czym różni się zarządzanie funduszem w ramach instytucji a zarządzanie własnym autorskim funduszem, bez tego korporacyjnego brandu?
R. F.: W dużych instytucjach mamy potrzebę bardzo dużej dywersyfikacji pojedynczych inwestycji. I sama dywersyfikacja jest to postulat bardzo słuszny, jednak trudno znaleźć czterdzieści, jak w większości funduszy akcyjnych jest wymagane, inwestycji o dużym potencjale. Na koniec dnia wygląda to w sposób następujący: 10 najlepszych, 5 dobrych a pozostałe 25, które uważamy, że są nienajgorsze. Prowadząc własny fundusz możemy posiadać tylko 15 inwestycji, które uważamy, że są najlepsze, czego moim zdaniem nie dałoby się stworzyć w portfelu funduszu instytucjonalnego. Jest to na pewno element, który różnicuje sposób podejścia do konstrukcji portfela w naszym funduszu w porównaniu do funduszy, którymi do tej pory zarządzaliśmy.
A.B.: Trzeba również pamiętać o tym, że fundusze instytucjonalne funkcjonują w swoistych ograniczeniach regulacyjnych o charakterze wewnętrznym i zewnętrznym, które utrudniają zbudowanie najlepszego portfela inwestycyjnego, są to np. ograniczenia prawne, co do poziomu dywersyfikacji, rodzaju prowadzonych inwestycji. Dlatego zarządzający tymi funduszami poruszają się w „gorsecie”, który utrudnia znalezienie najlepszych pomysłów inwestycyjnych.
W takim razie bliżej Panom do koncepcji Warrena Buffeta i inwestowania w ujęciu spółek value czy Cathie Wood i spółek growth?
R.F.: Z jednej strony jesteśmy skoncentrowani na technologii i biotechnologii, czyli coś co ma znamiona growth, ale warsztatowo wywodzimy się z myślenia value, więc inwestujemy w te przyszłościowe biznesy, które mają jakieś oparcie w aktualnych fundamentach, a nie tylko w oczekiwaniach przyszłych wzrostów. Bardzo lubimy także biznesy, gdzie spółka ma kilka segmentów działalności. Jeden z nich jest oparciem dla obecnej wyceny, a inny lub kilka pozostałych posiada duży potencjał wzrostowy, który jest dzisiaj niedostrzegany przez większość uczestników rynku, a więc nie jest wyceniany i uwzględniany w obecnej wartości spółki. Jeżeli więc ten niedostrzeżony segment rzeczywiście biznesowo odniósłby sukces, to wartość spółki istotnie wzrośnie. Natomiast przy braku sukcesu, wartość spółki nie powinna się obniżyć, bowiem tak, jak już wcześniej wspomniałem, segment ten i tak nie był uwzględniany w wartości spółki.
Dobierając spółki do portfela myślimy właśnie w kategorii takich opcji inwestycyjnych, wycenianych obecnie na zero. Poszukujemy również spółek skalowalnych, które już obecnie oferują swoje produkty lub usługi w jednym segmencie rynkowym i łatwo mogą zwiększyć swoją działalność poprzez wejście z tymi produktami i usługami na nowe segmenty rynkowe. W dzisiejszej wartości takich spółek wyceniany jest tylko potencjał obecnego segmentu rynkowego, a nie możliwość zwiększenia skali przez nowe ekspansje. Reasumując, jest to więc zmodyfikowane podejście value, zastosowane do segmentu spółek technologicznych czy biotechnologicznych.
A.B.: W mojej opinii podział na spółki value i growth jest sztuczny, dlatego że na końcu to, czego oczekujemy od growth, jest tym samym czego oczekujemy również od value, czyli dodatniego cash flow. Problemem dla części inwestorów jest postrzeganie spółek growth bez aspektu przyszłych strumieni pieniężnych, z których muszą byś spłacone pierwotne wydatki, więc raczej należymy do obozu cash flow, niż growth czy value.
Jakie cechy powinny charakteryzować osoby, które chciałyby się realizować w świecie funduszy inwestycyjnych?
R.F.: Myślę, że jest kilka cech, które są kluczowe. Osoby zainteresowane pracą w funduszu inwestycyjnym powinny myśleć w ustrukturyzowany sposób i posiadać bardzo dobrze rozbudowany warsztat analityczny. Nie powinny mieć tendencji do przywiązywania się do swoich decyzji, ale myśleć o inwestycjach, jakby zawsze podejmowały decyzję na nowo, np. czy gdybym dzisiaj miał kupić tą spółkę, to kupiłbym ją przy tych wycenach, przy czym wcześniejsza decyzja nie może wpływać na nasz obecny sposób myślenia. Ważną cechą charakteru jest niezależny sposób myślenia – aby być dobrym inwestorem trzeba mieć czasem inne zdanie niż większość i mieć w tym rację. My tak naprawdę zawsze myślimy w sposób zbliżony do podejścia naukowego czy też podejścia charakterystycznego dla pracy think thanku, ale z tą różnicą, że jest bardzo szybkie „sprawdzam”, w postaci wyników finansowych i wyceny poszczególnych spółek. To nam pokazuje czy mieliśmy rację, czy tej racji jednak nie mieliśmy.
A.B.: Chodzi również o to, aby ślepo nie ulegać pewnym modom, bowiem
rynek często ma taką tendencję i cechę, że pewne obszary i tematy inwestycyjne, stają się modne, przez co wydają się atrakcyjne. Naszym zadaniem jako zarządzających jest dystansowanie się. Podsumowując, można więc wyróżnić kilka kluczowych cech: analityczne myślenie, umiejętność niekonsensowego poglądu, racjonalna logiczna ocena faktów, bez emocji i przywiązania, do poprzednio podejmowanych decyzji.
A co na to powiedzieliby czołowi behawioryści Tversky i Kahneman z ich teorią zakotwiczenia heurystycznego?
R.F.: No właśnie, ich pozycja „Pułapki Myślenia”, to lektura obowiązkowa dla wszystkich, którzy chcą zarówno profesjonalnie, półprofesjonalnie czy hobbistycznie zajmować się inwestowaniem.
Czy do pracy w TFI mogą rekrutować się „świeżo upieczeni” absolwenci?
Robert: W TFI jest bardzo niska rotacja i w związku z tym, mało jest nowych miejsc pracy. Zazwyczaj bardzo rzadko rekrutuje się osoby bez doświadczenia. Zdarza się, że czasami absolwenci idą bezpośrednio po studiach do funduszy, ale jest to zjawisko bardzo rzadkie. Zazwyczaj rekrutowane są osoby, które wcześniej zdobywały doświadczenie w dziale analiz spółek giełdowych domu maklerskiego, w konsultingu strategicznym lub w szerszym konsultingu finansowym.
Zawód ten wymaga pokaźnego warsztatu analitycznego, zbudowanego we wcześniejszych miejscach zatrudnienia, a nie od początku w TFI.
A.B.: Podzielam opinię Roberta. Rzeczywiście jest to praca, która wymaga wcześniejszego przygotowania, raczej więc nie jest to praca, którą mogą podjąć osoby prosto po studiach.
Panie Robercie, czytając Pana bio, zwróciłam uwagę, że posiadając już background ekonomiczny i analityczny wyniesiony z SGH, zadał Pan sobie dużo trudu, aby pozyskać wiedzę z zakresu biotechnologii, podejmując studia podyplomowe z tego zakresu. Czy dobry zarządzający oprócz profilowego wykształcenia analitycznego nie powinien mieć wykształcenia z zakresu obszarów, w jakich funkcjonują spółki, w które chce inwestować?
R.F: Dziękuję za to pytanie uważam bowiem, że ta branża jest związana z nieustannym procesem uczenia się, ponieważ spektrum specyfiki sektorów, podsektorów jest tak szerokie, że wymaga od nas ustawicznego dokształcania. Trzeba poznać specyfikę funkcjonowania danej branży, nabywając branżowych kompetencji, w zakresie jej funkcjonowania. W ogóle powiedziałbym, że praca w funduszu inwestycyjnym, to tak naprawdę praca w think thanku.
Nie tylko musimy się ciągle doszkalać, ale również korzystać ze wsparcia ekspertów zewnętrznych, którzy mogą nam służyć poradą i wiedzą w obszarach, w których my nie posiadamy wystarczających kompetencji. Z takimi doradcami pracujemy w obszarze biotechnologii, którzy mają doświadczenie w prognozowaniu modelowaniu i prowadzeniu badań klinicznych. Korzystamy również z sieci eksperckich, które pozwalają nawiązać relacje z poszczególnymi ekspertami, pracującymi wcześniej u klientów naszych spółek.
To bardzo profesjonalne podejście, z jednej strony inwestujecie w swoją wiedzę, a z drugiej strony korzystacie z wiedzy eksperckiej, dzięki czemu ograniczacie swój deficyt kompetencji przez co ograniczacie ryzyko inwestycyjne. W polskiej rzeczywistości nie jest to raczej naturalne i często spotykane podejście.
Czy widzą Panowie istotne megatrendy, którymi powinni zainteresować się w przyszłości inwestorzy?
A.B.: Mamy trochę inne myślenie od tradycyjnego myślenia o megatrendach. Oczywiście są te, które są istotne, np. jak zielona transformacja, ale my nie myślimy o inwestycjach w megatrendy, bo jeżeli trendy są oczywiste, to ich istnienie jest już uwzględniane w wycenach spółek. Dlatego nie praktykujemy tzw. inwestowania tematycznego. Inaczej ma się sytuacja w przypadku zjawiska, które może dopiero stać się megatrendem. Wtedy o takiej inwestycji można myśleć jako okazji z perspektywy naszej strategii inwestycyjnej. Wiele spółek, w które inwestujemy, pewnie wpisuje się w istniejące megatrendy, ale nie to jest powodem naszej inwestycji. Inaczej mówiąc, nie identyfikujemy megatrendu i nie szukamy w jego ramach atrakcyjnych spółek, lecz skupiamy się na selekcji spółek o dużym potencjale wzrostowym i czasem okazuje się, że są one związane z określonym megatrendem.
R.F.: W pełni zgadzam się z tym, co powiedział Andrzej. W każdym sektorze czy podsektorze można znaleźć jakieś perełki, spółki, w których tkwi duży czynnik wzrostowy, niedostrzeżony jeszcze przez rynek.
Dla nas warunkiem koniecznym dla podjęcia inwestycji jest coś, co umyka uwadze większości inwestorów, a można to znaleźć w różnych podkategoriach. Poszukujemy również spółek, które mają duży segment tradycyjny i w oparciu o ten segment próbują zrobić coś nowego, co wychodzi naprzeciw trendom technologicznym, co w konsekwencji może spowodować, że trajektoria wynikowa takiej spółki ulegnie istotnej zmianie. Ciekawym przykładem takich trendów, którym w przeszłości przyglądaliśmy się była, np. produkcja contentu telewizyjnego czy filmowego, który dostał drugą szansę od streamingu i zmienił trajektorię wynikową tego typu biznesu. To samo można zaobserwować w biznesie muzycznym. Faktycznie popyt streamingowy zmienił sposób konsumpcji treści muzyki i zmienił trajektorie wynikowe różnych studiów muzycznych.
TFI to bardzo wymagający rynek dla sprofilowanych i przygotowanych merytorycznie osób. Co by więc Panowie poradzili młodym osobom, które chcą się realizować w świecie funduszy inwestycyjnych. Jak się przygotować i zaplanować swoje działania?
R.F.: Przede wszystkim trzeba sobie zadać pytanie, co byśmy tak naprawdę chcieli robić i do czego mamy predyspozycje. Ważne jest, aby praca sprawiała nam przyjemność i dawała satysfakcję. Musimy również odpowiedzieć sobie na pytanie czy posiadamy cechy charakterologiczne, o których wcześniej wspomnieliśmy.
To specyficzna praca, trochę samodzielna, zbliżona do pracy w think thanku, czy do zadań naukowca, badacza a jednocześnie bardzo analityczna, gdzie w zaciszu biura, a obecnie często mieszkania, sami musimy pewne rzeczy zrozumieć i przemyśleć. Dlatego nie jest to zawód dla każdego. Z mojej perspektywy najważniejsze jest, aby zadać sobie pytanie, czy to jest coś dla nas.
A.B.: Moim zdaniem najlepszym sposobem na weryfikację swojego potencjału jest rozpoczęcie samodzielnego inwestowania, jak to miało miejsce w moim przypadku. Najlepiej na początku za niewielkie pieniądze. Jest to bezcenne doświadczenie edukacyjne, które powinno się już zacząć zdobywać podczas studiów. Po pierwsze, pozwala sprawdzić swoją psychikę i odporność na sytuacje stresowe, co pozwala zweryfikować czy posiadamy predyspozycje wymagane w tej pracy. Po drugie, pozwala sprawdzić, czy inwestowanie jest dla nas interesujące – to bardzo absorbujące zajęcie i bez autentycznego zainteresowania trudno osiągać później sukcesy. Oczywiście profesjonalny zarządzający posiada bardzo rozbudowane instrumentarium analityczne, dużo większe niż inwestor indywidualny, ale to jest najprostszy sposób na sprawdzenie, czy może być to dla nas odpowiednie zajęcie.
Jak Panowie uważają, czy dla osób które chciałyby pracować w branży funduszy inwestycyjnych lepszym modelem edukacyjnym jest najpierw zdobycie wiedzy ekonomicznej, np. w SGH, a później uzupełnienie jej o wiedze fachową z różnych obszarów, technologii czy biotechnologii? Czy lepiej najpierw skończyć najpierw studia politechniczne, np. z obszaru technologii czy medyczne z biotechnologii, a dopiero później uzupełnić je o wiedzę ekonomiczną?
R.F. : Myślę, że wiedza ekonomiczna stanowi pewien stelaż, który pozwala wchodzić w różne sektory i dziedziny. Trzeba posiadać ten stelaż z zakresu wyceny przedsiębiorstw, umiejętności oceny sprawozdań finansowych i zrozumienia ich zawartości. Uważam, że ten warsztat ekonomiczny i finansowy to must have.
Czy w takim razie łatwiej jest komuś po biotechnologii nauczyć się metodyki wyceny i analizy sprawozdań finansowych, czy komuś kto zna metodykę wyceny nauczyć się biotechnologii?
R.F.: W tym przypadku raczej sprawdza się to pierwsze podejście, ale są pewne dziedziny, które łatwiej zrozumieć nie mając poprzedzającego wykształcenia technicznego. Nie ma więc jednoznacznej odpowiedzi na to pytanie.
A.B.: Wydaje mi się, że zrozumienie samej metody DCF jest intelektualnie dużo łatwiejsze od zrozumienia istoty i specyfiki badań klinicznych. Jednak studia w SGH uczą dużo więcej niż samych narzędzi. To również nauka pewnego rodzaju myślenia i rozumienia świata, syntetyzowania pozyskanych informacji. Umiejętność widzenia też szerokiej perspektywy i to jest coś, co jest trudniejsze do nauczenia. Kiedyś myślałem, że łatwiej będzie pozyskać osoby z doświadczeniem branżowym i nauczyć je analizy finansowej i metod wyceny, że takie osoby będą lepszymi analitykami. Jednak praktyka pokazuje, że to nie jest takie proste, jak by się wydawało. Nie jest to bowiem kwestia samych narzędzi, tylko sposobu myślenia. Właśnie studia ekonomiczne uczą wielowymiarowego i holistycznego myślenia. Obstawiałbym więc, że większe szanse na zostanie lepszymi zarządzającymi mają osoby z wykształceniem ekonomicznym, które potrafią sięgać po wiedzę z innych dziedzin.
R.F.: Dodałbym jeszcze do wypowiedzi Andrzeja, że taka uczelnia jak SGH uczy w bardzo szerokich dziedzinach i obszarach. Próbuje łączyć różne umiejętności numeryczne, analityki, big data, z umiejętnościami finansowymi czy miękkimi. Jest to coś bardzo ważnego, właśnie umiejętność połączenia analizy wielkich zbiorów danych z aspektami biznesowymi, finansowymi jest kluczowe w procesie podejmowania decyzji inwestycyjnych.
Czy są wykładowcy, którzy utkwili Panom szczególnie w pamięci?
A.B.: Z wykładów finansowych pamiętam zajęcia z profesorem Berentem. To były zajęcia, które pokazywały myślenie realistycznego świata finansów, miały bardzo praktyczny charakter i widać było doświadczenie Pana profesora z londyńskiego City. Na pewno makroekonomia z Panem profesorem Górą, była trudnym kursem i świetnym wyzwaniem intelektualnym. No i zajęcia z ekonometrii u Pani profesor Tomczyk, która była moją promotorką i przekazała mi wiele koncepcji z dziedziny ekonometrii, które wykorzystuję do dzisiaj.
R.F.: Ja również bardzo pozytywnie wspominam zajęcia z profesorem Górą, ale w moim przypadku z systemów emerytalnych. Zajęcia z Panem profesorem Morawskim z historii gospodarczej również były bardzo ciekawe. Pokazywały jak duże znaczenie dla zrozumienia obecnych procesów gospodarczych ma rys historyczny. Historia bowiem ma tendencje do powtarzających się wzorców.
A czy relacje nawiązane podczas studiów przetrwały do dzisiaj?
R.F.: Myślę, że ja i Andrzej jesteśmy bardzo dobrym przykładem. Poznaliśmy się podczas studiów i później stworzyliśmy coś razem. SGH wykształciło wiele interesujących, zdolnych osób, które dzisiaj sprawdzają się w świecie biznesu. Mogę powiedzieć, że wielu moich przyjaciół i znajomych jest właśnie po naszej uczelni. SGH bardzo skutecznie buduje mosty pomiędzy studentami, a światem zawodowym. Monitoruje i utrzymuje kontakty z absolwentami, którzy odnieśli sukces zawodowy.
A.B.: To co jest dużą wartością, to właśnie rozmowy z osobami ze studiów, obserwowanie swoich ścieżek kariery i rozmawianie o nich. To właśnie te relacje, oprócz wiedzy, są najważniejszą wartością, którą co można wynieść z SGH.
Dziękuję za rozmowę.