Profesor Bernardelli – człowiek-orkiestra

Michał Bernardelli FOT. ARCHIWUM PRYWATNE

Miałam wielką przyjemność przeprowadzić wywiad z powołanym właśnie na dziekana Studium Magisterskiego na kadencję 2024–2028, prezesem Klubu Uczelnianego AZS SGH, kierownikiem Centrum Wychowania Fizycznego i Sportu, wielokrotnie nagradzanym za pracę naukową i organizacyjną – dr. hab. Michałem Bernardellim, prof. SGH, który przy tym wszystkim znajduje czas dla każdego studenta i obiecuje powrót do biegania.

Magdalena Bryk: Jak zaczęła się Pana przygoda z bieganiem?

Michał Bernardelli: Mogłem mieć 15–16 lat. Ja bardzo późno zacząłem trenować. Wtedy zlikwidowano SKS-y (Szkolne Kluby Sportowe – przyp. red.), zajęć WF nie było tyle, ile jest teraz. Jedną z niewielu szans, żeby w czymkolwiek uczestniczyć, było zapisanie się do klubu lekkoatletycznego. Na początku każdego treningu graliśmy trochę w koszykówkę, w siatkówkę czy piłkę nożną. Dopiero potem były elementy treningu sprinterskiego. Warunkiem uczestnictwa w sportach zespołowych była zatem partycypacja w aktywnościach biegowych. Uznałem to za całkiem dobry deal. Spodobało mi się, a konsekwencja sprawiła, że ta moja przygoda z bieganiem trwa już kilkadziesiąt lat.

To faktycznie późno Pan zaczął trenować, a kiedy pojawiły się pierwsze sukcesy?

Dosyć szybko – po pół roku treningu od razu awansowałem na mistrzostwa Polski juniorów młodszych i to na dwóch dystansach: 400 m oraz 400 m przez płotki. Niestety, złapałem kontuzję tuż przed samymi zawodami. Wiem, że wtedy byłem na pozycję medalową, ale trzy dni przed mistrzostwami Polski skręciłem kostkę i to przekreśliło moje szanse. Rok później już udało się zdobyć medal Mistrzostw Polski Juniorów w sztafecie 4x400 m. Takiego talentu, który pozwoliłby mi na wyjazd na igrzyska olimpijskie czy walkę o medale na nich, to nie mam i nie miałem, ale taki, żeby powalczyć o medale mistrzostw Polski czy o wysokie miejsce na mistrzostwach Europy zdecydowanie tak.

Ten pierwszy medal przyszedł naprawdę bardzo szybko. Patrząc z perspektywy czasu, jaki jest Pański największy sukces sportowy?

Wydaje mi się, że mój największy sukces to medal na Mistrzostwach Polski Seniorów na 5000 m w debiucie (na stadionie). Nigdy nie startowałem wcześniej na tym dystansie, szykowałem się sam, bo akurat byłem na wymianie zagranicznej w Zurychu. W dzień musiałem pracować. Dopiero w nocy wychodziłem na trening z hostelu, w którym mieszkałem. No, i tam też niedożywienie dało się we znaki – wynagrodzenie przy stawkach szwajcarskich nie pozwalało na jadanie w restauracjach, a poza tym po treningu po prostu wszystko było zamknięte. Na zawodach nie liczyłem na duży sukces, a jednak się udało. Medal zdobyłem głównie dzięki samozaparciu, bieganiu po ciemku, i treningom „na partyzantkę” i okazało się, że się da. Co ciekawe, później już nie poprawiłem tego wyniku. Jest jednak pewien niedosyt, bo gdyby nie mój błąd taktyczny, to powinienem mieć złoto, a nie srebro.

Czy wraz z pierwszymi sukcesami zaczęła pojawiać się myśl, że sport może być też pracą, z której chciałby się Pan utrzymywać? Czy to zawsze był dla Pana dodatek?

Były czasy, kiedy mógłbym się z tego utrzymać, natomiast ja już wtedy miałem jasno określone priorytety. Zdawałem sobie sprawę, że moje wyniki mogłyby być znacznie lepsze, gdybym „nie zarywał nocek”, ucząc się do egzaminów. Na część zawodów w ogóle nie mogłem pojechać, bo miałem w tym czasie zajęcia czy kolokwia. Na studiach normą były bowiem kolokwia w soboty czy po zajęciach. Praktycznie żadne z nich nie odbywały się w ramach zajęć, tylko w osobnych terminach. A że obowiązkowo z każdego przedmiotu były co najmniej dwa kolokwia w semestrze, a ja studiowałem jednocześnie dwa kierunki (matematykę i informatykę), to faktycznie kolizje zdarzały się często.

Czyli zawsze nauka była ważniejsza, a sport był taką pasją po godzinach?

Studiując dwa kierunki i trenując wyczynowo biegi średniodystansowe, siłą rzeczy czasami wracałem do domu po północy. Nie dało się bowiem inaczej zrobić treningu, a były przecież jeszcze zajęcia, kolokwia, zadania domowe itd. Natomiast z punktu widzenia całego życia, biegając na takim poziomie, jak biegałem, czy byłbym w stanie zapewnić sobie dostatnie i satysfakcjonujące życie na dłuższą metę w kontekście życia po karierze sportowej, rodziny? Tu odpowiedź brzmi nie. Nie mógłbym być w warunkach polskich, przynajmniej w tamtych czasach, o to spokojny. Mógłbym się zająć później np. trenowaniem. Natomiast proporcjonalnie inwestycja w tak przyszłościowe kierunki studiów i spektrum możliwości, które można po nich robić, powodowały, że nawet jak nie byłbym najlepszy…

To i tak można było być spokojnym o swoje życie zawodowe i zarobki?

Dokładnie tak. A w sporcie nawet jakbym zdobył rekord Polski, to i tak wiedziałem, że medalu igrzysk olimpijskich nigdy nie będę miał. No, i teraz pytanie, czy w takim razie (w kontekście przyszłości, emerytury itd.) opłaca się ryzykować? Odpowiedź była dla mnie prosta – nie.

 

Grupa biegnących meżczyzn FOT. ARCHIWUM PRYWATNE

 

A czy brał Pan pod uwagę AWF jako uczelnię do studiowania w tamtym czasie?

Nie, nigdy nie brałem pod uwagę studiów na AWF, ale swego czasu bardzo poważnie rozważałem i nadal rozważam zrobienie doktoratu z nauk o kulturze fizycznej.

Jeśli chodzi o studia, to ani ta perspektywa, ani możliwości po tych studiach nigdy mnie nie ciągnęły. Natomiast praca naukowa na AWF jest już dużo bardziej kusząca. Oni tam mogą robić niesamowite rzeczy i mają dostęp do takiej aparatury, która daje możliwość zarówno teoretycznych, jak i w pełni aplikacyjnych badań. Widać, że to, co robią, jest praktyczne i ma jakieś zastosowanie i to akurat mi imponuje. Uczelnie sportowe mogą pracować z jakąś wyselekcjonowaną grupą osób np. wyczynowymi sportowcami i wtedy dzięki takim badaniom widać efekty pracy i rzeczywisty progres.

A skąd wziął się w ogóle pomysł robienia doktoratu? Po studiach magisterskich wciąż był Pan głodny studiowania czy było żal nie kształcić się dalej?

Myślę, że to chyba przez mojego brata. Patrzyłam na niego i stwierdziłem, że nie jestem jakimś fanem tego, żeby pracować w biurze przez osiem godzin. Pewnie dlatego mnie pokarało i pracuję jeszcze więcej (śmiech), ale faktycznie jednak ten elastyczny, nienormowany czas pracy dużo bardziej mi odpowiada. Poza tym nie lubię nudy, a taki klasyczny programista czy ktoś, kto pracuje w sektorze IT, według mnie na dłuższą metę ma stosunkowo powtarzalne zadania.

Doktorat robił Pan również na Uniwersytecie Warszawskim?

Stopień doktora nauk matematycznych uzyskałem na Wydziale Matematyki, Informatyki i Mechaniki Uniwersytetu Warszawskiego. Temat mojej dysertacji brzmiał: Metody Dirichleta-Neumanna równoległego rozwiązywania dyskretyzacji zagadnień eliptycznych. Habilitację w dziedzinie nauk ekonomicznych w dyscyplinie ekonomia zrobiłem już w SGH. Jako osiągnięcie habilitacyjne przedstawiłem cykl powiązanych tematycznie artykułów pt. Zastosowanie ukrytych modeli Markowa w ekonomii i finansach, ze szczególnym uwzględnieniem badań koniunkturalnych.

Skoro już mowa o Wielkiej Różowej – jaki był Pana pierwszy przedmiot w SGH?

Ekonometria. Na początku w SGH nikt nie wiedział, że skończyłem matematykę, startowałem bowiem jako osoba z wykształceniem informatycznym. Zostałem szybko też wciągnięty w metody numeryczne. Dopiero po dwóch latach ktoś ze współpracowników wygadał się, że jestem matematykiem i tak „wylądowałem” z ćwiczeniami, a później z wykładem z matematyki.

Czy lubi Pan pracę ze studentami?

Zdecydowanie! To jest super, że obcuję tutaj z młodymi ludźmi. Moim zdaniem, bycie promotorem prac licencjackich czy magisterskich jest rewelacyjne. Wiadomo, że w tym całym procesie muszę pomóc, natomiast sama idea, że ktoś znajduje dane na bardzo ciekawy temat, jest inspirująca. Często też szukamy tematu razem ze studentami, aby praca nie była standardowa czy odtwórcza. W pracy dyplomowej powinna być wartość dodana – wtedy ta praca jest znacznie ciekawsza, a i satysfakcja studenta z pewnością większa. To jest w ogóle fajne w SGH, że prace są pisane w oparciu o faktyczne dane z istniejących firm i potencjalnie rozwiązują realne problemy.

Czy był taki moment, kiedy był Pan wyjątkowo dumny jako wykładowca czy promotor na tej uczelni?

Nie tak dawno jedna z prac mojego magistranta Michała Puchalskiego została nagrodzona w kategorii uczenia maszynowego lub analizy danych. Tytuł pracy brzmiał Modelowanie podobieństw między zdjęciami potraw a przepisami kulinarnymi. Ale w tym przypadku – powiedzmy sobie szczerze – miałem po prostu bardzo zdolną osobę, której nie trzeba było wiele pomagać.

Dla mnie dużo większym powodem do dumy są sytuacje, gdy doprowadzam do dyplomu osobę, która już sama „postawiła na sobie krzyżyk ” i była pewna, że studiów nie skończy. Miałem takie ze trzy przypadki, kiedy mówiłem: „ale to proszę spróbować”, „jeszcze tylko jeden rozdział” albo na przykład „to spróbujmy dopisać tylko jedną rzecz”. Jak udaje się to sfinalizować, to jest to dla mnie chyba większy sukces. Bardzo dobrzy studenci są po prostu bardzo dobrzy i wiem, że beze mnie też by sobie poradzili. A słabsze osoby beze mnie by sobie nie poradziły – miałyby absolutorium, ale nie miałyby napisanej pracy. To oczywiście wymaga większego nakładu sił, ale też jest znacznie bardziej satysfakcjonujące.

 

Michał Bernardelli

 

W poprzedniej kadencji pełnił Pan funkcję prodziekana Studium Magisterskiego. Mógłby Pan krótko podsumować tę funkcję?

Dla mnie główną zaletą bycia prodziekanem jest to, że wiem, jakie są procedury, o co i gdzie można się starać, jakie są możliwe rozwiązania. I ta wiedza jest bezcenna, ale bez tej funkcji dużo trudniej byłoby ją zdobyć, a wręcz byłoby to niemożliwe dla kogoś, kto nie piastował tego stanowiska. To jest taka wiedza, która zostanie do końca życia i można ją wykorzystać m.in. do pomocy zawodnikom AZS SGH i innym studentom.

Tę pomoc najwyraźniej docenili studenci, bo kilka tygodni temu został Pan wybrany na dziekana. Jakie są pierwsze plany nowego dziekana Studium Magisterskiego?

Jego Magnificencja Rektor powierzył mi tę odpowiedzialną funkcję, a studenci obdarzyli zaufaniem, wyrażając poparcie dla mnie i całego zespołu prodziekanów. Dziękuję za zaufanie i postaram się stanąć na wysokości zadania. Jestem przekonany, że z pomocą rewelacyjnej i sprawdzonej ekipy biura dziekanatu i asystentów roku uda się spełnić oczekiwania zarówno studentów, jak i pracowników uczelni. Priorytetami w najbliższej kadencji będą ciągłe dostosowania komunikacji i procedur do zmieniających się szybko potrzeb i standardów. Dzięki postępowi technologicznemu oraz dostępności nowoczesnych narzędzi informatycznych wiele procesów może zostać znacznie uproszczonych. Niezbędne jest jednak zaangażowanie wszystkich zainteresowanych stron, by stale doskonalić istniejące oraz opracowywać nowe rozwiązania. Z pewnością taka uczelnia jak SGH ma potencjał do wypracowania nowatorskich w skali kraju podejść, które będą kopiowane przez inne uczelnie. Liczę zatem na współpracę i inicjatywę, głównie ze strony studentów, których pomysłowość jest nie do przecenienia.

Czy poza pracą na uczelni jest Pan aktywny zawodowo w inny sposób np. w jakichś firmach czy w strukturach?

Co bym ze sobą zrobił w ciągu 24 godzin (śmiech)? A bardziej serio – zajęcia, które prowadzę w SGH, powinny wywodzić się z praktyki. Jeżeli podejmuję się uczenia sztucznej inteligencji, to ona się rozwija tak szybko, że bez kontaktu z biznesem byłbym po prostu nieatrakcyjny jako prowadzący zajęcia. Uważam, że ludzie szybko by się zorientowali, że jestem jak taki śmieszny, stary profesor, który 50 lat temu nauczył się coś mówić i ciągle mówi o tym samym. Ja nie chciałbym być takim profesorem. A to oznacza, że muszę mieć ten kontakt również z otoczeniem biznesowym i z projektami z tego obszaru.

Ale jak to pogodzić czasowo i jeszcze znaleźć czas dla siebie czy na sen? Czy Pan jeszcze w ogóle biega?

Z tym bieganiem przez ostatnie trzy lata jest bardzo nędznie. Natomiast to już nawet nie kwestia czasu, ale posiadania dziecka. Tutaj priorytety trzeba umieć określić. Zdecydowanie moja żona jest znacznie lepsza w sporcie. Dlatego też, żeby nie mieć do siebie pretensji później, to teraz warto się poświęcić. Ten mój nakład pracy i czasu jest celowy, żeby mojej żonie (Iwona Bernardelli to wyczynowa maratonka i olimpijka z Rio de Janeiro, czołowa maratonka w kraju i za granicą – przyp. red.) dać szansę jeszcze zaistnieć na arenie międzynarodowej, nie tylko krajowej. Natomiast to nie jest tak, że odwiesiłem kolce na kołek. Zamierzam wrócić. Na razie staram się nie przytyć, żeby mieć dobry punkt startowy (śmiech).

Zawsze coś (uśmiech). Rozmawiając o sporcie z „AZS-iakiem”, nie mogę nie spytać, czym dla Pana jest Akademicki Związek Sportowy?

Na każdym etapie życia AZS był czymś innym. Myślę, że to jest taka organizacja, która daje możliwość sprawdzenia się właściwie każdemu, to znaczy zarówno dzieciom, jak i później profesjonalnym zawodnikom czy zawodnikom-studentom, ale też działaczom. AZS to jest taka społeczność, z którą można związać swoje życie i całkiem skutecznie pomagać albo lokalnie, albo globalnie, albo konkretnej dyscyplinie, albo całemu sportowi, albo w Polsce czy na arenie międzynarodowej. Wydaje mi się, że to jest jedna z niewielu organizacji, która daje pole do popisu i spełnienia się właściwie w każdej roli i każdej osobie, jeżeli tylko będzie tego chciała.

Przepiękna definicja, podpisuje się pod nią obiema rękami. Ile zatem już lat jest Pan w AZS?

Dołączyłem w 1998 roku, czyli w 2023 r. stuknęło mi ćwierć wieku. Z jednej strony, już trochę czasu minęło, z drugiej strony, znam osoby, które mają staż dwa razy dłuższy niż ja, co jest kolejnym dowodem, że to jest organizacja na całe życie.

Mówią, że z AZS się nie wyrasta. Czy jest Pan w stanie powiedzieć, ile medali w klasyfikacji generalnej Akademickich Mistrzostw Polski Pan zdobył?

W klasyfikacji generalnej to zdaje się, że kilkadziesiąt medali. Jeżeli doliczymy do tego medale zdobyte w typach uczelni, to pewnie jest to bliżej setki. Chyba się więc nie pomylę, twierdząc, że nie było w historii zawodnika w Polsce, który miałby więcej medali z Akademickich Mistrzostw Polski niż ja. Z prostej przyczyny – po prostu bardzo długo startowałem, nie tylko jako student, ale również przez wiele lat jako pracownik.

Imponujący wynik! Przejdźmy zatem do tego drugiego aspektu AZS, czyli roli działacza. W grudniu 2023 r. po raz siódmy został Pan wybrany na prezesa Klubu AZS SGH , co oznacza, że od 13 lat zawodnicy w SGH na tyle Panu ufają, że kolejny raz powierzają Panu tę funkcję. Pamiętam ostatnie pięć wyborów i w żadnych nie było kontrkandydata, czyli żadna inna osoba nawet nie miała pomysłu, żeby z Panem rywalizować. 
Jak to możliwe, jak Pan to skomentuje?

Niby tak, ale wydaje mi się, że ten wybór niekoniecznie jest wyłącznie kwestią zaufania. Po prostu, wygodniej dla AZS-u jest, żeby prezesem był ktoś, kto jest związany na dłużej z uczelnią niż student. Na pewno też przydatny jest fakt, że jestem jednocześnie prezesem AZS SGH i kierownikiem Centrum Wychowania Fizycznego i Sportu. Jest cała masa rzeczy, które jest łatwiej załatwić, będąc studentem, ale jest też mnóstwo rzeczy, które są zarezerwowane dla pracowników funkcyjnych. Jeżeli w organizacji jest dosyć duża różnorodność osób, które tam działają, czyli są zarówno starsi, jak i młodsi, z różnymi umiejętnościami i wiedzą, to ta organizacja ma największe szanse rozwoju. Ja zawsze zachęcam te młodsze osoby do działania, dlatego że one mają pomysły, na które ja bym nigdy nie wpadł. Siłą rzeczy, młodsi powinni być lepsi niż ja, taka jest idea cywilizacyjnego postępu i ewolucji. Pytanie tylko, czy chcą coś z tym zrobić. Żeby być dobrym działaczem, nie trzeba być dobrym sportowcem. Mało tego, zwykle bardzo dobry sportowiec nie jest dobrym działaczem…

…i odwrotnie. Pana konotacje ze sportem i dobra opinia została zauważona również przez SKN Zarządzania w Sporcie, którego to koła został Pan kilka lat temu opiekunem naukowym. W ubiegłym roku w Oficynie Wydawniczej SGH pojawiła się publikacja SKN SPORT W XXI WIEKU Wyzwania współczesności pod Pańską redakcją. Czy może Pan opowiedzieć więcej o tej książce?

Publikacja ta jest zbiorem artykułów napisanych przez członków SKN Zarządzania w Sporcie, których motywem przewodnim jest sport, stan obecny oraz stojące przed nim wyzwania i zagrożenia. Największą zaletą tej monografii jest ujęcie różnych aspektów sportu z perspektywy młodych ludzi i ich postrzegania tej ważnej dziedziny życia. W 10 rozdziałach znajdują się informacje na temat marketingu sportowego, roli kobiecego sportu, e-sporcie czy też przyszłości tenisa, łyżwiarstwa figurowego lub lekkiej atletyki.

Dla kogo jest ta książka? Komu ją Pan może polecić?

Jest to jedna z niewielu pozycji książkowych, które mimo naukowego charakteru powinny być zrozumiałe dla szerokiego grona odbiorców. Poza osobami związanymi zawodowo ze sportem, to doskonała lektura dla sympatyków sportu, kibiców, ale też czytelników chcących poszerzyć swoją wiedzę w zakresie marketingu sportowego i zarządzania w sporcie lub też po prostu poznać wiele ciekawostek ze świata sportu i obszarów okołosportowych, którymi można błysnąć w rozmowie, tudzież włączyć się do dyskusji z innymi pasjonatami sportu.

A kto był pomysłodawcą powstania tej książki?

Pomysł pochodzi od studentów, ale jego urzeczywistnienie zawdzięczamy przychylności władz rektorskich SGH oraz kanclerzowi Marcinowi Dąbrowskiemu. Był to bowiem bodajże pierwszy projekt naukowy, w którym tak dużą rolę odgrywali studenci. Cieszę się, że mogłem skoordynować prace i przetrzeć szlaki dla kolejnych takich przedsięwzięć, miejmy nadzieję, że nie tylko dla SKN Zarządzania w Sporcie. Należy również pochwalić się bardzo dobrym odzewem środowiska sportowego, akademickiego i naukowego na tę książkę. Dzięki niej mieliśmy okazję uczestniczyć w panelach dyskusyjnych, zainicjować debatę na temat przyszłości sportu w sejmowej komisji ds. sportu, jak również zainspirować związki i organizacje sportowe do większego włączenia w swoje działania ludzi z młodszych pokoleń.

Czego mogę Panu życzyć na najbliższe lata?

Preferuję raczej pytania w formie: czego nam życzyć? Jeśli bowiem tylko pojedynczym osobom będzie dobrze, a większości źle, to zazwyczaj jest to krótkotrwałe. Wszyscy powinni być zainteresowani raczej stabilną i długofalową poprawą i rozwojem. Tak więc życzmy sobie w skali AZS, w skali zawodników i sportowców, w skali uczelni i w skali kraju, żeby wszystko to, co przed nami, było lepsze niż to, co jest za nami. To bowiem jest wyznacznikiem progresu: szybszego czy wolniejszego, ale najważniejsze, że skutecznego. Miejmy tylko nadzieję, że te zmiany będą szły w dobrym kierunku.

W takim razie sobie, Panu i wszystkim nam tego życzę. Dziękuję bardzo za rozmowę.

Dziękuję.  


MAGDALENA BRYK. członek zarządu AZS SGH