Doniesienia, które zaczęły do nas spływać, utrzymane były w tonie rzeczowym i dość powściągliwym. Czytaliśmy, słuchaliśmy i oglądaliśmy relacje o pojawieniu się i rozprzestrzenianiu wirusa.
Rzetelnie nas informowano o jego konsekwencjach: że może być groźny dla nas samych i dla gospodarki. Zaczęliśmy spokojnie oglądać obrazki z Chin jak ryby w dużym akwarium — być może nawet groźne, ale ciągle nieme i trochę odległe. Opustoszałe ulice Pekinu w słońcu miały w sobie pewną błogość. Jeszcze wtedy nie wierzyliśmy, że tak będzie w Warszawie. Budowa szpitala w kilka dni, filmowana z góry, odtworzona w przyspieszonym tempie praca koparek — zorientowanej na jeden wspólny cel społeczności egzotycznych owadów. Klienci wkładają produkty do koszyków w zaskakująco nowoczesnych i dobrze wyposażonych sklepach. Wiatr rozwiał smog. Tak, były też sceny stawiania oporu policji lub te, które budziły prawdziwą grozę: gdy zabijano deskami drzwi domów ludzi poddanych obowiązkowej kwarantannie. To było ostrzeżenie. Gdy wirus dotarł do większości krajów w Europie, wzrosło napięcie. Chyba nawet oczekiwanie — kiedy u nas?
Potem, gdy to już się stało, razem z mediami zaczęliśmy bardzo dokładnie zliczać zakażonych. Mimo pikujących wykresów giełdowych, po raz pierwszy od dawna uwaga opinii publicznej była skierowana na ekspertów medycznych. Konkret zdaje się groźniejszy od abstrakcji, dlatego dopiero zagrożenie odczuwane bezpośrednio na ulicy sprawiło, że jako społeczeństwo zaczęliśmy słuchać naukowców, których zalecenia i uwagi tak często puszczamy mimo uszu. Problemy gospodarki szybko wyszły z medialnego cienia, a naukowcy z SGH stanęli na wysokości zadania, tworząc ekspertyzy, uruchamiając nowe badania i zabierając głos w sprawach zarządzania w kryzysie, łańcuchów dostaw, finansów i bankowości, handlu, koniunktury. Oczywiście palma pierwszeństwa w walce należy się służbie zdrowia, ale całe środowisko naukowe rozpoczęło poszukiwanie rozwiązań.
Internet miał być narzędziem rozprzestrzeniania sprawdzonej informacji. Jeszcze w latach dwutysięcznych przedstawiciele internetowej korporacji zapewniali, że wraz z cyfryzacją wiedza trafi pod strzechy – tam, gdzie nie ma łatwego dostępu do bibliotek. Dekadę później media społecznościowe miały nieść demokrację, a spowodowały, oprócz nielicznych pozytywnych skutków, niewiarygodną proliferację populizmu i wzmocniły postawy antynaukowe. Dziś pandemia jest ogromnym zagrożeniem, ale też szansą na zajęcie się problemami dotąd odkładanymi, na odważniejsze inwestycje transformujące gospodarkę w stronę równowagi społecznej i ekologicznej. Czy jednak uwaga decydentów i opinii publicznej wobec głosu nauki utrzyma się długo? Nawet jeśli jej podstawą jest lęk, warto skorzystać z szansy, by wykonać krok w stronę zmian, zanim w centrum medialnego zainteresowania ponownie znajdą się celebryci.