Rozmowa z dr Anną Janowską, pełnomocnikiem rektora SGH do spraw otwartego dostępu.
Zapewne większość naukowców już słyszała o otwartym dostępie do zasobów naukowych, a może nawet korzysta z jego dobrodziejstw. Wydaje się jednak, że w środowisku wiedza na ten temat jest dość fragmentaryczna. Jakie są podstawowe założenia open access?
Najczęściej open access rozumiany jest jako bezpłatne udostępnienie cyfrowych wersji artykułów naukowych, zazwyczaj na stronie internetowej wydawnictwa. Tymczasem otwarty dostęp jest pojęciem szerokim i kładzie się w nim nacisk przede wszystkim na prawa czytelnika w odniesieniu do opublikowanych tekstów.
Według Budapest Open Access Initiative, pierwszej zorganizowanej, międzynarodowej inicjatywy w tym zakresie, otwarty dostęp to bezpłatny dostęp do treści w publicznym internecie, co pozwala każdemu czytać, ściągać, kopiować, rozprowadzać, drukować, przeszukiwać, zamieszczać odnośniki do pełnych wersji tekstów, indeksować, przekazywać jako dane do oprogramowania oraz używać w dowolnym innym, zgodnym z prawem celu – bez barier finansowych, prawnych czy technicznych, innych niż te związane z uzyskaniem dostępu do samego internetu. Jedynym ograniczeniem kopiowania i dystrybucji treści oraz jedyną rolą, jaką w tym obszarze odgrywa prawo autorskie, powinno być zapewnienie autorom kontroli nad integralnością ich utworów oraz prawa do odpowiedniego uznania ich autorstwa i cytowania ich prac.
Jak doszło do powstania i takiego rozpropagowania idei otwartego dostępu?
Przyczyną, jak w przypadku większości zmian zachodzących w ostatniej dekadzie, jest rozwój technologii i internetu. Naukowcy, głównie amerykańscy (w tym również nobliści z takich obszarów naukowych jak medycyna czy nauki ścisłe), postanowili stworzyć alternatywę dla monopolu tradycyjnych czasopism. Przypomnijmy, że w tradycyjnym modelu publikowania artykułów naukowych autor wysyła swój tekst do wydawnictwa naukowego, wydawca (czasopismo) tekst publikuje, zaś czytelnik – a najczęściej biblioteka akademicka – kupuje artykuł albo prenumeruje czasopismo. W przypadku wydawnictw zagranicznych wydatki na subskrypcje sięgają milionów złotych i są kosztem coraz trudniejszym do udźwignięcia. Wysokość takich opłat dramatycznie rośnie, a to bardzo ogranicza rozwój nauki, dlatego między innymi międzynarodowe środowisko naukowe podjęło inicjatywę otwierania zasobów naukowych.
Podobną decyzję w listopadzie br. podjął Senat SGH, przyjmując dokument o nazwie Polityka otwartego dostępu. Czytamy w nim, że uczelnia podejmie działania mające na celu przygotowanie otwartego dostępu do opracowań naukowych, realizując zasadę równoległych dróg: złotej i zielonej. Na czym polega stosowanie obu modeli w praktyce?
Istnieją dwa podstawowe modele publikowania w systemie open access. Pierwszy, nazywany golden (złota droga open access), oznacza publikację w otwartym, recenzowanym czasopiśmie naukowym. Drugi, green (zielona droga open access), obejmuje rozpowszechnianie tekstów za pomocą tzw. repozytoriów, najczęściej instytucjonalnych. Przyjęta przez Senat SGH Polityka otwartego dostępu jest swego rodzaju deklaracją uczelni, że będziemy wspierać naszych pracowników w tych działaniach.
Zacznijmy od złotej drogi, jest bowiem podobna do tradycyjnej metody publikowania artykułów naukowych. Autor, po napisaniu artykułu, może go skierować do publikacji do otwartego czasopisma, które działa do pewnego stopnia jak tradycyjny, papierowy periodyk: ma redakcję, radę programową (naukową), a artykuły poddawane są zwyczajowemu procesowi recenzji, tzn. double blind peer review. Różnica polega na tym, że takie czasopismo nie pobiera opłat ani od czytelników, ani od instytucji, z pośrednictwa których korzystają czytelnicy. Poza tym każdy może z tych czasopism korzystać w szerokim zakresie: czytać, drukować, kopiować, przesłać innym i tak dalej.
Czy w Polsce, gdzie czasopisma naukowe są najczęściej finansowane ze środków publicznych, a dostęp do nich jest darmowy, publikacje w ramach open access będą interesującą opcją? Szczególnie że większość tradycyjnych periodyków, takich jak chociażby czasopisma wydawane przez SGH, umieszcza teksty na swoich stronach internetowych. Są one dostępne w sieci i widoczne dla innych.
Przy tak ogromnych zasobach znajdujących się w internecie takie rozwiązanie jest jednak niewystarczające. Aby znaleźć konkretny tekst, trzeba wiedzieć, gdzie go szukać. A to wcale nie jest takie oczywiste.
Czasopisma open access umieszczane są w sieci z użyciem specjalnego oprogramowania – Open Journals System, OJS, które ma kilka niewątpliwych zalet. Po pierwsze, autor, zakładając konto na takiej platformie i przesyłając tam swoją pracę, może później śledzić cały proces wydawniczy i wiedzieć, na jakim etapie prac redakcyjnych artykuł się akurat znajduje. Po drugie, tekst jest automatycznie opisywany tzw. metadanymi, co pozwala później łatwo eksportować dane do zewnętrznych baz naukowych oraz archiwizować w specjalnie do tego przeznaczonych systemach. Sprawia to, że zgłoszenie czasopisma do takich baz jak chociażby BazEkon, Indeks Copernicus, Scopus jest o wiele prostsze technicznie. Ułatwia to także indeksowanie czasopisma, a przez to i poszczególnych artykułów, w jednej z podstawowych wyszukiwarek naukowych Google Scholar, oprogramowanie, o którym mowa, jest bowiem wspierane przez tę wyszukiwarkę. Wszystko to sprawia, że widzialność w sieci takich tekstów zdecydowanie się zwiększa, co się przekłada na wzrost cytowalności i indeksu Hirscha – podstawowych kryteriów oceny parametrycznej naukowców.
Na czym w takim razie polega zielona droga?
– Nazywana jest ona również autoarchiwizacją i polega na umieszczeniu tekstu przez autora w repozytorium, najczęściej instytucjonalnym, a więc należącym do macierzystej uczelni. Dotyczy to zarówno tekstów już opublikowanych, choćby w tradycyjnych czasopismach bądź też w publikacjach zbiorowych (wszystko za zgodą wydawnictw), jak i tzw. preprintów, czyli tekstów jeszcze niepublikowanych (chociaż w SGH wykluczyliśmy tę ostatnią możliwość, o czym mówi Regulamin repozytorium). Naukowiec, który deponuje w repozytorium teksty, nie musi się martwić o to, czy jego artykuły zostały właściwie oznakowane. Oprogramowanie dołącza do plików PDF odpowiednie metadane, które się wprowadza przy przesyłaniu artykułu (wpisuje się autora, tytuł, słowa kluczowe), co sprawia, że wyszukiwarki, a szczególnie Google Scholar, doskonale odnajdują go w sieci. Poza tym platforma pozwala na łatwe generowanie statystyk ściągnięć poszczególnych artykułów.
Repozytoria instytucjonalne najczęściej budowane są z użyciem darmowego oprogramowania open source. Jednym z rekomendowanych rozwiązań jest DSpace, polecane również przez Google Scholar, co oznacza, że ta wyszukiwarka łatwiej i szybciej indeksuje artykuły umieszczane na takiej platformie. W efekcie małym wysiłkiem można zwiększyć widzialność swoich tekstów w internecie, co się przekłada na wzrost cytowalności. Nasze repozytorium budowane jest właśnie na takiej zasadzie.
Czy jednak budowanie repozytorium nie dubluje istniejących już baz, chociażby prowadzonej przez Uniwersytet Ekonomiczny w Krakowie ogólnodostępnej bazy BazEkon?
BazEkon to bardzo cenna inicjatywa mieszcząca ponad 150 tysięcy rekordów, w tym oczywiście te z prawie wszystkich czasopism SGH. Na początku była to głównie baza rekordów bibliograficznych i tylko część tekstów dostępna była w pełnej wersji. To się teraz zmienia.
Niewątpliwie ograniczeniem BazEkon jest to, że działa na zasadzie porozumienia pomiędzy instytucjami: przekazywane są do niej czasopisma uczelniane, zaś naukowcy, jak wiadomo, publikują teksty również w opracowaniach zbiorowych, pokonferencyjnych czy w periodykach zewnętrznych. Repozytorium daje im wówczas szansę na umieszczenie w sieci także i takich prac.
Co nas czeka w najbliższym czasie, jeśli chodzi o otwieranie zasobów w SGH?
Najpierw zielona droga (repozytorium). Prace są już bardzo zaawansowane. Po przyjęciu Polityki otwartego dostępu i powołaniu pełnomocnika nasz zespół pracuje nad Regulaminem repozytorium, zostały jeszcze pewne prace informatyczne i graficzne. Mamy nadzieję, że w styczniu uda nam się wszystko dopiąć i uruchomić nasze repozytorium. Mamy już też nazwę wyłonioną w ogólnouczelnianym konkursie: COR SGH (Cyfrowe Otwarte Repozytorium, Cyber Open Repository, COR = serce).
Co będzie następnym krokiem?
Kolejnym krokiem jest złota droga. Będziemy wspierali proces przekształcania czasopism SGH w czasopisma wydawane na zasadach open access. Czyli żeby przenieść całą ich zawartość do sieci i umożliwić odpowiednie indeksowanie tych zasobów. Organizacyjnie będzie to trudniejsza kwestia, bo czasopisma są przyporządkowane do kolegiów i to redakcja każdego z czasopism musi wyrazić zgodę czy wyjść z inicjatywą. Konieczna jest bardzo bliska współpraca pomiędzy redakcją, kolegium i zespołem do spraw otwartego dostępu.
I na tym koniec?
Nie. Naszym celem w ramach polityki otwartego dostępu jest stworzenie trzech filarów: zielona droga (repozytorium) to pierwszy filar, kolejnym filarem będą czasopisma, a trzecim, nad którym głównie będzie pracować biblioteka, będzie stworzenie biblioteki cyfrowej SGH. W bibliotece cyfrowej umieszczane będą przede wszystkim materiały, nazwijmy to, archiwalne, do których już mamy prawa.
Docelowy pomysł jest taki, żeby do tych trzech filarów stworzyć w przyszłości jeden interfejs oraz mieszane mechanizmy wyszukiwania. Czyli gdy wpiszę, dajmy na to, „Janowska”, będę mogła znaleźć artykuł zarówno w repozytorium, jak i w bibliotece cyfrowej (jakiś archiwalny), tudzież artykuł, który został opublikowany w jednym z naszych czasopism open access. Docelowo chcemy, żeby do tych trzech filarów, trzech oddzielnych baz, zrobić jedno wejście i jeden mechanizm wyszukiwania.
Niewątpliwe jest to wielka pomoc dla pracowników naukowych SGH, ale jaka w tym zaleta dla uczelni?
Po pierwsze, prestiż. Jesteśmy nowoczesną uczelnią dołączającą do renomowanych szkół wyższych, które w ten sposób upubliczniają dorobek swoich pracowników. Po drugie, promocja. Jeżeli nasi pracownicy będą publikować w ten sposób, ich dorobek będzie bardziej zauważalny w świecie, cytowalność będzie wyższa. To wszystko przełoży się chociażby na to, że jeszcze chętniej będą do nas przyjeżdżać studenci na wymianę międzynarodową, a zagraniczni naukowcy będą chcieli współpracować z naszymi naukowcami. Oczywiście z tym wszystkim w parze musi iść jakość badań i publikacji naukowych, publikowanie artykułów w językach obcych.
Projekt stworzenia repozytorium wygrał i to przeważającą liczbą głosów, w budżecie pracowniczym. Czy to znaczy, że już wszyscy „dorośliśmy” do takich rozwiązań, czy też wciąż jeszcze wielu jest sceptyków, którzy obawiają się, że otwarty dostęp pozbawi ich praw autorskich?
Wydaje się, że następuje wyraźna zmiana w tej kwestii, odejście od myślenia, że tylko publikacja papierowa gwarantuje bezpieczeństwo autora. Przecież równie łatwo można skopiować książkę papierową, nawet przepisując jej fragment. Wymaga to może więcej pracy, ale plagiat można popełnić także w ten sposób. Natomiast w sieci wpisujemy frazę w Google i jeżeli ktoś nam coś ukradnie, łatwo to wyłapać. Dlatego myślę, że to też ważny argument: nie bać się wrzucać do sieci, bo trudno jest ukraść coś, co jest publicznie widoczne. Warto też podkreślić, że coraz więcej naukowców, zwłaszcza młodych, rozpoczynających karierę badawczą, uznaje właśnie internet za pierwsze źródło informacji naukowej. Dlatego poza korzyściami związanymi z parametryzacją umieszczanie pełnych tekstów w sieci w taki sposób, aby łatwo i sprawnie można je było odnaleźć, jest niewątpliwie ukłonem w stronę kolegów badaczy. Pozwala zorientować się, nad czym pracują inni, umożliwia odnalezienie osób zajmujących się podobnymi zagadnieniami, z którymi można nawiązać współpracę.
Umieszczanie publikacji w systemie otwartego dostępu zbliża też naukę do zwykłych ludzi…
To prawda. Nauka wychodzi w ten sposób z „wieży z kości słoniowej” i dociera do szerszej publiczności: do pasjonatów amatorów, do biznesu, który może wykorzystać w praktyce pomysły naukowców, i wreszcie do młodych, zdolnych ludzi, którzy być może dzięki inspiracji tekstami naukowymi kiedyś dokonają czegoś wielkiego.