inSGH – Nie ma ograniczeń w tym, co można jeszcze zrobić
Z Jakubem Gietką, studentem III roku SL kierunku Finanse i Rachunkowość SGH, rozmawia Izabela Godlewska
Poznaliśmy się jesienią 2019 r., pół roku przed pandemią, która zmieniła życie nas wszystkich. W jakiś sposób nawet wyprzedził Pan sytuację, używając do nauki, ze względu na niepełnosprawność, narzędzi elektronicznych. Czy mając świadomość swoich ograniczeń, nie bał się Pan podjąć studiów? Co zadecydowało o wyborze SGH?
Będąc w ostatniej klasie liceum, zastanawiałem się nad dwiema drogami: finanse lub informatyka. Spodziewałem się, że w drugim przypadku moja niepełnosprawność w pewien sposób mogłaby ograniczyć mnie w osiąganiu upragnionych celów, dlatego podjąłem decyzję o wybraniu się na studia związane z finansami. Po analizach pod uwagę brałem Szkołę Główną Handlową w Warszawie i Akademię Leona Koźmińskiego. Ze względu na pozytywne odczucia i opinie dotyczące SGH postanowiłem podjąć się wyzwania i rozpocząć w niej studia pierwszego stopnia. Zastanawiając się nad wyborem formy studiów, nie mogłem zdecydować się na inne niż niestacjonarne zaoczne, a to ze względu na postęp mojej choroby. Do czasu rozpoczęcia studiów miałem dość luźny stosunek do uczenia się języków obcych, w tym przede wszystkim angielskiego – uważałem, że warto go znać, ale bez szczególnych emocji. Kiedy w SGH dołączyłem do organizacji AIESEC, wtedy zrozumiałem, że znajomość tego języka to po prostu konieczność. Nie będę też ukrywał, że wysoki poziom lektoratów jeszcze bardziej zwiększył moją motywację, co ostatecznie zaprocentowało wysoką notą z egzaminu końcowego, a także zdaniem egzaminu CAE. Dodatkowo za sprawą współpracy SGH z organizacją CIMA, która zrzesza księgowych trudniących się rachunkowością zarządczą, udało mi się zdać egzamin na poziomie BA – rachunkowości biznesowej.
Grupa uczestników lektoratu, w którego zajęciach brał Pan udział, była niezwykła – pełna przyjaźni i pomocy koleżeńskiej, a Pan był w to wszystko mocno zaangażowany. Jednym z Pana kolegów był Krzysztof (organizator panelu na Forum Ekonomicznym w Karpaczu dwa lata później), który na egzaminie końcowym z języka angielskiego powiedział tak: I’ve met extremely inspiring people here. One of them is Jakub. Talking to him, I realise I have to do more. Skąd czerpał Pan chęć i siły do pomocy innym?
Pamiętam ten egzamin, jakby to było wczoraj… Trzy na cztery semestry lektoratu odbywały się w trybie zdalnym. Pandemia niewątpliwie była wyzwaniem w zakresie procesu dydaktycznego. Wydawało się, że będziemy mieć mniejszy kontakt z rówieśnikami, że „zdalność” rozluźni te więzi, a stało się dokładnie na odwrót. Pod koniec II semestru skontaktowałem się z Krzyśkiem, proponując mu, żebyśmy razem się uczyli. Dzięki temu nie tylko on mógł powtórzyć materiał, ale i ja jeszcze lepiej mogłem zapamiętać te same zagadnienia. Stworzyliśmy sobie grupkę na Facebooku, gdzie wymienialiśmy się m.in. ciekawymi materiałami do powtórki. Dołączyli do nas koledzy i koleżanki z lektoratu. Każdego tygodnia spotykaliśmy się na platformie Teams, gdzie wybieraliśmy zagadnienie i powtarzaliśmy dział po dziale. Trudno mi teraz określić, czy to ja byłem tym przysłowiowym „kołem napędowym”. Niemniej jednak lektorat pozwolił mi nie tylko odnaleźć znajomego, z którym po dziś dzień jestem w kontakcie, lecz także odkryć wewnętrzną potrzebę niesienia pomocy innym.
Nic nie bierze się bez przyczyny, więc powziąłem postanowienie, że będę czytał po angielsku około 10 stron dziennie. Jak najlepiej chciałem się przygotować do zadań reading comprehension na egzaminie końcowym. Wśród młodych ludzi panuje przekonanie, że języka można się nauczyć tak po prostu – w krótkim czasie i bez większych wyrzeczeń. Natomiast ja uważam, że każda dodatkowa godzina nauki nas wzbogaca i że te tzw. stare, żmudne metody wcale nie są takie złe. Słowo pisane rozwija każdego – czytanie inspiruje do podejmowania działań w różnych sferach. Zrozumiałem, że właśnie te small steps prowadzą do celu. Bardzo duży wpływ na mnie wywarła książka pt. The Slight Edge. Zamówiłem ją jeszcze kilka lat temu na Amazon i już wtedy była naprawdę droga. Czytając ją, można było zaczerpnąć wiele interesujących cytatów, w tym ten, który pamiętam do dziś i który może być użyteczny przy wielu okazjach: „Nieważne, jak długo trwa jakiś proces, ważna jest jego częstotliwość”. Ta książka nawołuje do wyjścia ze swojej strefy komfortu, do pushing yourself beyond the limits. Do czasu matury nie widziałem za bardzo celu w swoim życiu, tego, do czego mam zmierzać. Ta publikacja całkowicie zmieniła mój stosunek do życia. Dzięki niej zrozumiałem, że to małe kroki pozwalają stworzyć małe pozytywne habits, prowadzące do osiągnięcia sukcesu.
Oprócz książki The Slight Edge, co jeszcze wywarło na Pana duży wpływ, co było tym przełomowym doświadczeniem?
W roku 2018 jednym z przedmiotów, jakie miałem na profilu menedżersko-administracyjnym w LO im. Prezydenta Ignacego Mościckiego w Zielonce, były podstawy prawa administracyjnego. Uczyłem się w trybie indywidualnym ze względu na niepełnosprawność, nauczyciele przyjeżdżali do mnie do domu. W pewnym momencie jedna z pań nauczycielek powiedziała: „Kuba, ja widzę, że Ty w przyszłości założysz własną firmę”. Początkowo w ogóle to do mnie nie docierało, nie absorbowało praktycznie moich myśli, zwłaszcza że myliłem nazewnictwo związane z księgą przychodów i rozchodów, sądząc, iż nie będzie mi potrzebne. Chciałem po prostu pójść na studia i w jakiś sposób, wtedy jeszcze nieokreślony, normalnie żyć... Moi Rodzice zawsze mnie wspierali, zwłaszcza tata bardzo zachęcał mnie do założenia własnej firmy. Już wtedy interesowałem się projektowaniem stron internetowych. I tak się zaczęło. Po przeczytaniu tej książki zrozumiałem, że należy wykorzystywać okazje, które się nadarzają. Wiedziałem, że mogę mieć swoją firmę, aplikować o dofinansowanie unijne, a na studiach uzupełnić i poszerzyć swoją wiedzę. Od maja 2019 r. prowadzę więc swoją działalność gospodarczą związaną z projektowaniem stron internetowych, ulotek, wizytówek, a także od niedawna udzielam jeszcze korepetycji z języka angielskiego. Początkowo myślałem, że cały ten pomysł był po prostu crazy, lecz bardzo szybko okazało się, że wcale nie jest to takie rocket science. Być może dlatego podjąłem studia w obszarze finansów i rachunkowości, które początkowo wydawały mi się niepotrzebne, a dzisiaj są praktycznie nieodzowne, abym mógł zrozumieć wszystkie mechanizmy gospodarcze na świecie.
Własna firma to nie jedyna sfera Pana aktywności. Mając doświadczenia w udzielaniu pomocy koleżeńskiej w ramach lektoratu na studiach licencjackich, chciał Pan przekuć tę dobrą energię w bardziej formalne ramy. Miał Pan pomysł stworzenia fundacji...
Tak, idąc tokiem myślenia, że warto szerzyć dobro, które z pewnością do nas wróci, miałem zamysł, żeby skierować pomoc nie tylko do osób z niepełnosprawnościami, ale także do takich, którym trudno odnaleźć się w życiu. Sama idea powstawała w mojej głowie już wiele lat i gdyby nie lektorat oraz zapoznanie Krzyśka, nie mógłbym wskoczyć na „właściwe tory”. Oczywiście pandemia i obowiązki studenckie wyhamowały wdrożenie tej idei w życie, jednakże mam nadzieję, że już niedługo uda nam się uzyskać wpis do KRS. Ktoś mógłby się zapytać, czy nie jest jeszcze zbyt wcześnie na wprowadzenie takiej inicjatywy, przecież dopiero wkrótce będziemy kończyć studia pierwszego stopnia. Uważam, że w dzisiejszym świecie kwestia life coaching nigdy nie była jeszcze tak istotna jak teraz. Ludzie potrzebują stosownego bodźca do działania, aby nie zatracić się w wirze codziennego życia. Przykładowo, spójrzmy na czas pandemii – większość pracodawców musiała się dostosować do panujących obostrzeń, a nauczanie odbywało się zdalnie. W takich właśnie momentach konieczne jest dobre zarządzanie własnym czasem, bo przecież nie uda nam się go cofnąć i zrobić czegoś inaczej. Wiele osób bagatelizuje znaczenie czasu, a co za tym idzie – nie jest w stanie cierpliwie docierać do celu. Chciałbym więc inspirować ludzi do podejmowania wyzwań – wychodzenia ze strefy komfortu, co początkowo bywa trudne, ale ostatecznie staje się na tyle efektywne, że każdy chce się dzielić tym z innymi.
Jaką radę dałby Pan młodym ludziom, którzy są na początku swojej przygody ze studiami? Czym mają się kierować? Jak zachęcić ich do aktywnego działania na rzecz społeczności akademickiej?
Być może będzie to trudne do zrozumienia, jednakże energię czerpię głównie z praktykowania wiary. Jestem zdania, że „Bez Boga daleko do proga”, dlatego też nie ukrywam, że od ponad trzech lat odmawiam Nowennę Pompejańską. Daje mi to siłę, którą – pomimo zawirowań życia – staram się obracać w dobro i pomoc innym. Człowiek, który nie błądzi, nie istnieje. Cały czas staram się być otoczony pozytywną aurą. Nie zawsze na wszystko mamy wpływ, nie nad wszystkim możemy mieć kontrolę. Czasem ten cel nie jest widoczny i wyłania się bardzo powoli. Po skończeniu liceum często błądzimy i często szukamy tego punktu odniesienia – reference point. Musimy być cierpliwi. Jeżeli nie mamy samozaparcia i wewnętrznego bodźca, to będzie nam trudno do tego celu ostatecznie dotrzeć. Podejmując naukę na uczelni, „możemy przebierać” w wielu działalnościach dodatkowych, w tym studenckich kołach naukowych czy organizacjach studenckich. Każdy znajdzie coś dla siebie. Przykładowo: w AIESEC miałem możliwość rekrutowania osób do projektów językowych praktycznie z całego świata; w ramach SKN BNK uczestniczyłem w kampanii marketingowej – przygotowywałem filmiki promujące temat debat oksfordzkich; w Samorządzie Studentów SGH, w Komisji ds. Informacji i Komunikacji, pomagałem w edytowaniu jego stron oraz opracowywaniu artykułów. Każde doświadczenie uczy nas czegoś innego, ale najważniejsze jest to, żeby korzystać z możliwości jego nabierania, co z pewnością zaprocentuje w przyszłości. Poza tym warto poznać wiele ciekawych osób, z którymi kontakt można utrzymywać nawet po skończeniu studiów.
Czego nauczyły Pana studia w SGH?
Studia w SGH to dla mnie przysłowiowy roller coaster. Podczas tych trzech lat wiele się wydarzyło. Studiując, nauczyłem się samodzielności, wytrwałości i cierpliwości w dążeniu do własnych celów, niezależności mimo choroby SMA, a także terminowości – aby szanować czas swój i innych. Jako przykład mógłbym przytoczyć sytuację z II roku, kiedy bardzo chciałem uczestniczyć w zajęciach z Fundamentals of Management Accounting (CIMA), by móc podejść do egzaminu na poziomie BA. Po złożeniu deklaracji w Wirtualnym Dziekanacie, w celu zapisania się na ten przedmiot, musiałem dopełnić wielu formalności w administracji uczelni, co wówczas nie było takie proste. Wyjścia z całej sytuacji musiałem poszukiwać sam, ale na szczęście od września 2021 r. mogę pochwalić się desygnacją CIMA Cert BA. Dodatkowo, mimo wszelkich perturbacji, zrozumiałem, jak ważne jest nabieranie doświadczenia. Będąc „kowalami swojego losu”, z roku na rok możemy podejmować kolejne, może coraz to trudniejsze wyzwania. Okazując szacunek innym, nie zawsze możemy liczyć na jego odwzajemnienie, jednakże zawsze powinniśmy to robić, gdyż tworząc własną „markę”, jesteśmy lepiej postrzegani, a niekiedy dzięki temu wiele spraw udaje się załatwić.
Co SGH mogłaby zmienić w zakresie potrzeb studentów będących w szczególnej sytuacji?
Według mnie nie tylko Szkoła Główna Handlowa w Warszawie, ale też inne instytucje powinny jeszcze bardziej zwiększyć zakres swojej dostępności dla osób z niepełnosprawnościami, mimo że coraz więcej o tym się mówi. Podczas moich trzyletnich studiów pierwszego stopnia główną trudnością, z jaką musiałem się zmierzyć, był brak odpowiedniego przepływu informacji. Większości problemów nie rozwiązałbym, gdyby nie moje samozaparcie i cierpliwość. Wprowadzenie odpowiedniego informatora czy zaangażowanie osób z niepełnosprawnościami na uczelni, w celu zapewnienia lepszego obiegu informacji, mogłoby ułatwić większość spraw. Na niektórych uczelniach istnieje program „Buddy”, za pomocą którego można szybko skontaktować się ze studentami lub absolwentami, bo przecież wiedza „z pierwszej ręki” jest najcenniejsza, zwłaszcza dla osób z niepełnosprawnościami zastanawiającymi się nad wyborem uczelni.
Kolejnym aspektem jest brak możliwości incydentalnego korzystania z zajęć prowadzonych online. Chorując na koronawirusa pod koniec października ubiegłego roku (zajęcia odbywały się wówczas w trybie stacjonarnym), zauważyłem, że student, który chce uczestniczyć w wykładach w formie zdalnej, musi otrzymać „odgórną” zgodę. Można byłoby uprościć tę sprawę.
Ważna jest też kwestia uczęszczania na zajęcia. Niezależnie od tego, czy są to studia stacjonarne, czy nie, zdarzają się osoby z niepełnosprawnościami, które nie mogą samodzielnie sporządzać notatek, co znacząco utrudnia im późniejszą naukę. Tacy studenci mogą też nie być na tyle otwarci i komunikatywni, aby poprosić drugą osobę o pomoc. W takich przypadkach z pomocą powinien przyjść odpowiedni dział uczelni i zachęcać innych do dzielenia się materiałem z zajęć. Nie chodzi tylko o opublikowanie ogłoszenia, lecz również przekazywanie konkretnej informacji bezpośrednio wykładowcom, co pozwoliłoby osobie z niepełnosprawnością uzyskać potrzebne wsparcie. Warto przy tym pamiętać, że There’re no limits in what we can do – wszystko zależy tak naprawdę od konkretnej osoby i jej indywidualnego podejścia do innych.