Kornfleksy na miśnieńskim talerzu

Na zdjęciu uczestnicy wystawy

Wystawę zorganizowaną przez SGH w ramach obchodów Roku Prof. Edwarda Lipińskiego umieszczono w uczelnianej bibliotece i zatytułowano „Mieszkanie Profesora Edwarda Lipińskiego – nieformalna siedziba KOR”.

Zachowane meble, reprodukcje obrazów i cenne archiwalia przywołały realia spotkań przy ul. Rakowieckiej sprzed 50 lat, a dawni ich uczestnicy opowiadali w nagraniach o inspirującej i integrującej roli tego miejsca i jego gospodarza. Bo to on był jego duszą. Pełne różnego rodzaju antyków, książek, czasopism i notatek mieszkanie wszystkich wprawiało w podziw, a młodszych onieśmielało. Chyba czuli, że ta przestrzeń jest odbiciem bogatej intelektualnej i duchowej przestrzeni gospodarza.

Nie zawsze jednak szacunek był gwarancją ostrożności goszczących tam w latach 70. młodych aktywistów. Kiedy zbierałam materiały do filmu o dziadku Edwardzie, nowa właścicielka mieszkania pokazała mi ciemne miejsca w drewnianym parkiecie, podobno wypalone przez upuszczane papierosy. Padło nazwisko Adama Michnika. Sympatyzująca z tradycją KOR-u gospodyni nie usunęła tych wypaleń, traktując je ze swej strony z szacunkiem, jako ślady historii.

A co ja mogłabym opowiedzieć? W najdłuższej powieści świata, czyli W poszukiwaniu straconego czasu Prousta, smak ciasteczka umoczonego w herbacie, połączony z uczuciem szczęścia, otwiera narratorowi drogę do świata sprzed lat. A zatem, aby przywołać osobiste wspomnienia, może powinnam spróbować tej metody?

W okresie spotkań KOR-u prawie nie widywałam dziadka, od 1977 roku mieszkałam w Niemczech. Ale już w czasach szkolnych podziwiałam go, a jako studentka zapragnęłam lepiej poznać świat jego myśli. Wybrałam się więc raz do niego i poprosiłam o lekturę na początek. Po kilkunastu minutach rozmowy dał mi jakaś pracę Gramsciego. 

Moje najżywsze wspomnienia pochodzą jednak z dzieciństwa. Na przełomie lat 50. i 60., gdy mój ojciec przebywał na stypendium w Anglii, a mama pojechała go odwiedzić, spędziłam kilka tygodni u dziadków Lipińskich. Oczywiście, mając sześć lat, nie zdawałam sobie sprawy z wad systemu politycznego, ani nie przypuszczałam, jaką rolę miejsce to odegra kilkanaście lat później. Jednak mieszkanie na Rakowieckiej również dla małej dziewczynki, jaką wtedy byłam, miało szczególną aurę, pobudzało fantazję i tęsknotę za czymś pięknym i ważnym, czego przedsmak odbierałam wszystkimi zmysłami. Były to odczucia na miarę dziecka, zrodzone blisko ziemi z drobnych codziennych doznań, odkryć i zachwytów. Dziadek był obecny, ale w tle. To babcia się mną zajmowała.

Wystawa w bibliotece

Cóż mogę przywołać? Co jest moją „magdalenką”?

Mam! Płatki kukurydziane! Dziadek zaopatrywał się w oryginalne Kellog’s Cornflakes w Pewexie i stanowiły one nieodłączną część jego śniadania, które spożywał sam w gabinecie. Ja miałam prawo do gościnnej porcji w jadalni, na głębokim talerzu w kolorowe owoce i kwiaty. Nie wykluczone, że był z miśnieńskiej porcelany. Ale chrupiące złociste płatki prosto z pudła smakowały mi lepiej niż te rozmiękłe w gorącym mleku. Smak „kornfleksów” zawsze już będzie mi się kojarzył z ciemnym, okrągłym stołem, potężnym bufetem i ogromną martwą naturą na ścianie. Jako dziecko pożerałam, niestety tylko oczami, po mistrzowsku namalowane, lśniące winogrona, w realnym życiu niedostępne.

Gdy dziadka nie było w domu, ostrożnie szłam do salonu. Stolik z filigranową, złoconą balustradą stawał się tarasem pałacu maleńkiej księżniczki. Oprawione w gładką skórę książki po otwarciu ukazywały dziwne znaki. Drukowane litery już znałam, ale ich gotycki krój był nowością.

Wystawa w bibliotece

„Listy” do rodziców wystukiwałam na wielkiej czarnej maszynie. Objaśniła mi ją babcia, która pełniła rolę sekretarki męża. Późniejsze teksty polityczne przepisywał już ktoś inny, na innej, nowej maszynie, babcia zmarła w 1969 roku. Przedtem zapowiadała, że po śmierci zamieszka w ogromnym, stojącym w przedpokoju zegarze i da mi jakiś znak. Długo miałam nadzieję, że spełni obietnicę.

Był jeszcze inny, ważny „członek rodziny” kot syjamski Kropka, wożony przeze mnie po mieszkaniu w koszykowym wózeczku dla lalki. Pozwalał na to bez oporu, a w nocy spał w moim łóżku, zajmując cały środek. Niestety ostrzył też pazury na cennych obiciach mebli.

Wystawa w bibliotece

Co jeszcze pamiętam? Bicie zegarów w różnych tonacjach, dźwięki ze świata i nazwy dalekich miast na podświetlonej skali dziadkowego radia... Kiedy byłam nastolatką, dziadek Edward przywoził mi z Zachodu pierwsze dżinsy i płyty Beatlesów.

Ostatni raz odwiedziłam go na rok przed śmiercią, w 1985 roku, kiedy już sama spodziewałam się dziecka. Siedział jak zwykle pod oknem, pozornie kruchy i drobny w swym wielkim wolterowskim fotelu. Ucieszył się z dobrej nowiny. O Gramsciego nie spytał.

Chyba mnie lubił. Szkoda, że nie poznaliśmy się lepiej.  


BARBARA LIPIŃSKA-LEIDINGER, wnuczka prof. Edwarda Lipińskiego