Brzytwa Ockhama w marketingu

Każdy chyba kojarzy taki scenariusz: studenci zrzeszeni w kołach i ci, którzy przypadkowo na siebie wpadli podczas warsztatów w sali 152, zapalają się do kolejnego projektu i za chwilę przechodzą do czynów, realizując swoje zamierzenia.

Albo konkretniej: dwie doktorantki z konferencji w Rzymie przyjeżdżają z gotowym pomysłem na grant, który usprawni pracę badaczy, a trzy miesiące później mają już finansowanie. Jeszcze inny przypadek: wokół profesora skupia się zespół i dojrzewa idea, żeby wiedzę i doświadczenie przekuć w nowe studia podyplomowe – przeprowadzona zaraz analiza rynku potwierdza, że zapotrzebowanie na kształcenie w tej dziedzinie będzie rosło. A absolwenci SGH? Dziesięć lat po dyplomie są nadal głodni sukcesów, więc postanawiają połączyć swoje siły i stworzyć nowe narzędzie do komunikacji. Krótko: na SGH prawie wszyscy mają świetne pomysły i wielu udaje się wcielić takie idee w życie.

Gdy pomysł jest już spisany, a budżet udostępniony, każdy instynktownie czuje, że trzeba zbudować markę przedsięwzięcia. Jakoś musimy się identyfikować, a więc stwórzmy nazwę i logo – to drugie najlepiej z „SGH” i statkiem w środku, ale jednak jakoś inaczej niż wszyscy. Taka potrzeba identyfikacji jest zrozumiała – nowy projekt wymaga własnej tożsamości, trzeba się odróżniać od innych. Jesteśmy częścią całości, więc do naszej oryginalnej nazwy dodajmy skrót SGH, a kadłub fregaty kupieckiej osadźmy na okręgu przypominającym kulę ziemską. Tak wypłyniemy na szerokie wody.

Doskonale rozumiem tę sprzeczną potrzebę – utożsamienia się z silną i rozpoznawalną marką, a jednocześnie wyróżnienia się, autonomii. Obawiam się jednak, że postępujący według opisanego wyżej schematu mogą spodziewać się najwyżej ograniczonego sukcesu tworzonej w taki sposób marki mimo świetnej merytorycznie inicjatywy.

W SGH ceni się pragmatyzm, więc warto zdać sobie sprawę z praktycznych skutków słusznej potrzeby tożsamości. Jeśli ktoś chowa się w cieniu swojego silnego patrona (SGH), być może… nigdy z tego cienia nie wyjdzie. Wypuszczanie w świat znaku, w którym dominuje nazwa uczelni i charakterystyczny dla niej motyw graficzny, wywoła konfuzję u zewnętrznych, czyli właściwych odbiorców nowego projektu. Żywot takiego przedsięwzięcia będzie postrzegany jako pasożytniczy i źle wpłynie na wizualną spójność nowo utworzonej marki.

Jaką zatem mam receptę? Zamiast tworzyć nowy byt będący odbiciem marki SGH, lepiej zostać pod jej skrzydłami. Siła naszego projektu posłuży wzmocnieniu uczelni i wszyscy na tym skorzystamy.