Gospodarka II Rzeczypospolitej – wyzwania i bariery

Sukcesy II Rzeczypospolitej były odpowiedzią na wyzwania radykalnie różne od tych, przed którymi stoimy obecnie.

Dwudziestolecie niepodległości przypadło, z punktu widzenia światowej koniunktury gospodarczej na czas trudny. Wielka wojna pozostawiła po sobie ogromną nierównowagę finansową w skali całego świata. Długi wojenne państw ententy wobec Stanów Zjednoczonych z jednej strony, a ogromne reparacje wojenne nałożone na pokonanych z drugiej były tak przytłaczające, że niemożliwe stało się przywrócenie normalnych, zrównoważonych relacji handlowych. Dlatego podejmowane w latach 20. XX w. próby powrotu do „normalnej”, czyli przedwojennej polityki gospodarczej, opartej na zasadach liberalizmu gospodarczego, złotej waluty i względnej łatwości przekraczania granic przez towary, ludzi i kapitał nie tylko nie zakończyły się sukcesem, ale też doprowadziły do najgłębszego w dziejach gospodarki rynkowej kryzysu lat 30. Kryzys udało się po kilku latach przezwyciężyć, ale dokonało się to kosztem dalszego upadku wymiany międzynarodowej i zasklepiania się poszczególnych gospodarek narodowych we własnych, dążących do samowystarczalności systemach. W sumie na dwadzieścia lat niepodległości przypadało najwyżej kilka (1926–1929 i 1936–1939) lat dobrej koniunktury. Z takimi okolicznościami zewnętrznymi przychodziło się mierzyć gospodarce II RP, a entuzjazm związany z „radością z odzyskanego podwórka” tylko częściowo łagodził sytuację. Przyjrzyjmy się zatem kolejno wielkim wyzwaniom, którym musiała sprostać gospodarka polska, zagrożeniom, w obliczu których stała, wreszcie mitowi, który po sobie pozostawiła.

Wyzwanie pierwsze – unifikacja

Scalenie kraju po ponad stuletnich zaborach przyniosło wiele związanych z tym problemów. Niektóre z nich były proste, np. w Galicji obowiązywał lewostronny ruch pociągów, w pozostałych zaborach prawostronny. Tego typu różnice były łatwe do usunięcia, choć wymagały przeróbek infrastruktury. Bardziej skomplikowanym wyzwaniem była np. unifikacja walutowa. Przeprowadzenie jej w sposób dyskryminujący którąś z dzielnic mogło podsycić i tak silne separatyzmy. Znacznie trudniejsze było ujednolicenie zasad prawnych regulujących kwestie gospodarcze i socjalne. Tylko w niektórych dziedzinach proces ten doprowadzono do pomyślnego końca. System podatkowy pozostał zróżnicowany do schyłku dwudziestolecia międzywojennego. Co stało na przeszkodzie unifikacji prawnej? Jeśli nie miała ona w którejś z dzielnic wywołać frustracji, to nikt nie powinien stracić już posiadanych uprawnień. A to oznaczało, że powinna obowiązywać swoista „klauzula najwyższego uprzywilejowania”. Wszystkie lokalne najkorzystniejsze dla społeczeństwa rozwiązania powinny być rozszerzone na cały kraj. Polski na tego typu unifikację po prostu nie było stać. Zwłaszcza upowszechnienie w całym kraju niemieckich standardów w dziedzinie praw socjalnych byłoby posunięciem ponad stan. Jeszcze trudniejsza była realna unifikacja gospodarcza. Świetnie rozwinięte rolnictwo zaboru pruskiego zostało odcięte od tradycyjnych rynków zbytu i wystawione na konkurencję gorszej jakości, ale znacznie tańszej produkcji z obu pozostałych zaborów. Trzeba było znaleźć nowe rynki zbytu dla śląskiego węgla i galicyjskiej ropy. Potężny przemysł włókienniczy zaboru rosyjskiego utracił tradycyjne rynki zbytu na wschodzie. Procesy dostosowawcze w tej sferze za sprawą mechanizmów rynkowych toczyły się swoim trybem, ale były bolesne.

Wyzwanie drugie – stabilizacja makroekonomiczna

Podczas I wojny światowej we wszystkich państwach wzrósł obieg pieniężny. Inflacyjne skutki wojny ujawniły się w pełni po jej zakończeniu, kiedy zniesiono wojenną kontrolę cen i system kartkowy. Przez wszystkie kraje Europy przeszła fala inflacji. W nielicznych, do których należała również Polska, inflacja doszła do fazy hiperinflacji. W tej grupie znalazły się państwa, które przegrały wojnę: Niemcy, Austria i Węgry. O przynależności Polski do tej grupy zadecydowała wojna 1920 r., kiedy to wydatki wojskowe zostały, całkiem słusznie, uwolnione od wszelkiej kontroli. Polska weszła w fazę hiperinflacji w drugiej połowie 1923 r. W grudniu tego roku objął władzę rząd Władysława Grabskiego, który przeprowadził zasadnicze reformy. Reformy zakończyły się sukcesem, ale kryzys postabilizacyjny dał o sobie znać. Zdołano go jednak opanować. W lutym 1926 r. powróciła dobra koniunktura a złoty, po drugiej stabilizacji w 1927 r. stał się jedną z najmocniejszych walut europejskich.

Kiedy wybuchł wielki kryzys, rząd polski próbował początkowo go „przeczekać”. Było to zgodne z dziewiętnastowiecznymi liberalnymi koncepcjami. Tym razem jednak nie przyniosło to pożądanego efektu. Konserwatyzm polskiej polityki gospodarczej znalazł wyraz również w przynależności do złotego bloku – ugrupowania krajów, które mimo kryzysu nie dewaluowały swoich walut i nie zawieszały wymienialności na złoto. Blok, któremu przewodziła Francja, okazał się jednak drogą donikąd i rozpadł się w 1936 r. Również wtedy Polska nie zdecydowała się na dewaluację. Wprowadziła tylko reglamentację dewizową, czyli nakaz odsprzedania Bankowi Polskiemu zagranicznych środków płatniczych. Polityka gospodarcza Polski pozostała zatem bardzo zachowawcza i konserwatywna. Determinowane to było jednak nie tylko troską o stabilność makroekonomiczną, ale też następnym wielkim wyzwaniem, przed którym staliśmy – kapitalizacją.

Wyzwanie trzecie – kapitalizacja

W 1914 r. polskie sfery gospodarcze dysponowały dość znaczącymi zasobami kapitału prywatnego. Szczególnie dotyczyło to zaboru rosyjskiego, który przez całe dziesięciolecia był najbardziej uprzemysłowioną częścią imperium rosyjskiego. Podczas wojny zasoby te uległy redukcji. Ważną rolę odegrało odcięcie Królestwa Polskiego od Rosji linią frontu w 1915 r. Powojenna inflacja dopełniła dzieła. W połowie lat 20. Polska była krajem ogołoconym z kapitałów, a polskie firmy prywatne były cieniem swej dawnej świetności.

W tej sytuacji najważniejszym zadaniem po osiągnięciu stabilizacji stała się odbudowa kapitału krajowego. W drugiej połowie lat 20. rozwiązanie widziano w ściągnięciu kapitałów zagranicznych. Koniunktura światowa zdawała się sprzyjać takim planom. Reformy Władysława Grabskiego czyniły z Polski kraj otwarty na obcy kapitał, przy tym kraj solidny i gwarantujący poczucie bezpieczeństwa. Udział kapitału zagranicznego w całości kapitałów polskich spółek akcyjnych stopniowo wzrastał: z 21% w 1927 r. do 33% w 1929 r.

Wielki kryzys ujawnił jednak wady takiego rozwiązania. Kapitał zagraniczny albo wycofywał się z Polski, albo wykorzystywał swoją pozycję w ten sposób, że zamykał kontrolowane przez siebie zakłady w Polsce po to, by zmniejszyć konkurencję dla produkcji w krajach macierzystych. Natomiast państwo, ratując zagrożone firmy, stawało się ich właścicielem. W ten sposób wokół Banku Gospodarstwa Krajowego rósł potężny sektor państwowy, a rola kapitału państwowego powiększała się – druga połowa lat 30. przebiegała już pod znakiem jego dominacji. Większość inwestycji w Centralnym Okręgu Przemysłowym (COP) stanowiły inwestycje państwowe. Etatyzacja gospodarki nie wynikała z przyczyn ideologicznych, lecz z czysto praktycznych. Innego kapitału poza państwowym po prostu nie było.

W latach 30. władze zdawały sobie sprawę z tego, że znaczne środki są zgromadzone w rękach zwykłych ludzi i tezauryzowane, czyli trzymane na „czarną godzinę”. Wielu ludzi trzymało ukryte złote carskie monety, tzw. świnki. W Amsterdamie uruchomiono nawet produkcję „świnek” specjalnie na rynek polski. Wydobycie tych zasobów i włączenie ich w obieg życia gospodarczego było jednym z najważniejszych zadań polityki gospodarczej. To z kolei wymagało przekonania opinii publicznej, że państwo jest stabilne, a złoty pozostanie mocną walutą. Właśnie to było jedną z przesłanek konserwatywnej polityki monetarnej.

Wyzwanie czwarte – modernizacja

Modernizacja gospodarki pojmowana była jako uprzemysłowienie kraju i zmniejszenie dystansu wobec krajów wysoko rozwiniętych. Taki cel był dość szeroko aprobowany. „Szeroko” nie oznaczało jednak „powszechnie”. Byli zwolennicy innej opcji. Silnemu lobby rolniczemu marzył się powrót do roli Polski jako spichlerza Europy. Za takimi pomysłami początkowo stały głównie środowiska ziemiańskie, ale z czasem też coraz bardziej popularni w kręgach ruchu ludowego zwolennicy agraryzmu. Do zasadniczej próby sił między zwolennikami industrializacji i agraryzacji kraju doszło w 1927 r. Podczas przygotowań do europejskiej konferencji ekonomicznej w Genewie zarysowała się wyraźnie różnica poglądów. Rząd polski, przede wszystkim za sprawą ministra przemysłu i handlu Eugeniusza Kwiatkowskiego, opowiedział się za opcją przemysłową. W drugiej połowie lat 20. intensywnie rozbudowywano Gdynię, podjęto budowę linii kolejowej Śląsk – Gdynia, zbudowano Zakłady Azotowe w Mościskach (dziś dzielnica Tarnowa). Na następną dekadę przypadła budowa COP. Z punktu widzenia potrzeb obronności COP okazał się przedsięwzięciem spóźnionym. W obliczu blitzkriegu przekonanie o jego bezpiecznej lokalizacji było naiwne. Z punktu widzenia korzyści społecznych również nie nastąpił przełom. Wielkie zakłady wchłonęły ok. 50 tys. pracowników, mniejsze wraz z usługami mniej więcej drugie tyle. COP odegrał jednak ogromną rolę propagandową, porównywalną jedynie z funkcją, jaką w poprzedniej dekadzie pełniła budowa Gdyni.

Zagrożenie – spójność społeczna i narodowościowa

II Rzeczpospolita upadła po dwudziestu latach istnienia. W tej sytuacji pewne jej słabości i zagrożenia z nich wynikające nie zdążyły się ujawnić w całej pełni. Dziś jednak, próbując dokonać bilansu epoki, powinniśmy o nich pamiętać. Słabości te tkwiły przede wszystkim w sferze spójności społecznej i narodowościowej.

Spójność społeczną można było osiągnąć, podnosząc poziom zamożności, otwierając kanały awansu społecznego i tworząc realne zaplecze dla konstytucyjnej zasady równości. Trochę na tym polu zrobiono. Szczególnie warto pamiętać o wysiłkach na rzecz upowszechnienia edukacji i ograniczenia analfabetyzmu. Było to jednak niewiele w stosunku do potrzeb. Przez całe dwudziestolecie utrzymywały się szerokie obszary biedy, a szanse wyrwania się z niej były często iluzoryczne. Najatrakcyjniejszą opcją pozostawała emigracja. Kiepska koniunktura i brak kapitału nie pozwalały na uruchomienie mobilności społecznej, a dość powszechne określanie dobrych czasów formułą „jak za cara” było surową recenzją bieżącej sytuacji. Posunięciem, które mogło zmienić sytuację i którego wykonanie leżało w granicach możliwości władz polskich, byłaby reforma rolna. W tej sprawie jednak polskie władze zachowywały się bardzo powściągliwie. O ostrożności władz w tej dziedzinie decydowały obawy przez brakiem spójności w innej sferze – narodowościowej. Kluczową rolę odegrała obawa przed skurczeniem się polskiego stanu posiadania na Kresach. W ten sposób brak spójności narodowościowej przekładał się na niemoc w dziedzinie przezwyciężenia braku spójności społecznej.

Warto jeszcze poświęcić parę słów sprawom narodowościowym: II Rzeczpospolita była państwem wielonarodowym, które jednak nie zdecydowało się na ustrój federacyjny, ale dążyło, w mniej lub bardziej zawoalowany sposób, do asymilacji mniejszości. Z perspektywy czasu taki cel należy uznać za całkowicie nierealny. Pamiętajmy też, że zarówno Niemcy, jak i Ukraińcy znaleźli się w obrębie państwa polskiego po przegranych przez siebie wojnach i traktowali ten stan rzeczy w najlepszym razie jako przejściowy.

Mit i jego wcielenia

II Rzeczpospolita miała swoje słabości i grzechy na sumieniu. Ale ostatecznie bohatersko padła, występując w słusznej sprawie. A potem przez długi czas była oczerniana przez władze PRL, których legitymacja do przewodzenia narodowi, a zwłaszcza ferowania wyroków moralnych była wątpliwej jakości. Taka sytuacja nie sprzyjała rzetelnym rozliczeniom z przeszłością. Wręcz przeciwnie: sprzyjała idealizacji i utrwalała mit, który u schyłku PRL stał się dominujący.

Mit ten częściowo znajduje pokrycie w rzeczywistości. W stosunkowo krótkim czasie przezwyciężono poważne problemy, dokonano znaczącego kroku na drodze modernizacji, w warunkach niesprzyjającej koniunktury stworzono przyczółki nowoczesności. Jednak wyobrażenie o Polsce międzywojennej jako o kraju, który szedł ku świetlanej przyszłości i tylko wybuch wojny przekreślił te nadzieje, jest naiwne. Skala napięć narodowościowych była tak duża, że nawet znaczne szybsza modernizacja nie zdołałaby ich zneutralizować.

Nie wydaje się też rozsądne stawianie dziś za wzór do naśladowania takich osiągnięć, jak budowa COP i Gdyni. Sukcesy te były odpowiedzią na wyzwania radykalnie różne od tych, przed którymi stoimy obecnie. Polityka gospodarcza nie powinna być zakładnikiem infantylizmu grup rekonstrukcyjnych.

Artykuł jest skróconą wersją eseju opublikowanego w „Pomocniku Historycznym Polityki” nr 6/2018